V Zjazd Klubowy - Orawy - sierpień 2007

Michał

 

ORAWSKA JAMA 2007 - STANDBY - PIĄTY ZJAZD KLUBU GÓRY-SZLAKI - 31.08.-02.09.2007

Tego dnia postanowiłem przyjechać wcześniej, aby zdobyć już kolejny raz szczyt Babiej Góry. Do Zawoi Markowej przybyłem już o 10.00 rano. Kiedy kupiłem bilet wstępu do parku narodowego zaczepiła mnie pewna pani z Gdańska. Zapytała, czy nie jestem z tego forum, bo skądś mnie już zna. Powiedziałem, że prowadzę stronę gory-szlaki.pl i wtedy odpowiedziała, że właśnie z niej wyczytała opis szlaku. Była jeszcze ze swoim mężem, ale musieliśmy się już pożegnać, bo oni mieli zamiar wejść na Markowe Szczawiny zielonym szlakiem. Ja miałem w planach przejście niebieskim szlakiem (Dolny Płaj) i specjalnie dla Antka, chciałem przejść cały czarny szlak prowadzący również do tego schroniska. Na początku poszedłem szybkim krokiem niebieskim szlakiem. Po chwili podejście stało się tak samo strome jak zielony szlak na Markowe Szczawiny. Szedłem długimi sosnowymi schodami, które nieco męczyły.

Po 5 min marszu zboczyłem ze szlaku i wszedłem w krzaki, aby się przebrać, ponieważ musiałem jeszcze w czymś wrócić. Po tym wszystkim poszedłem już zdecydowanym krokiem i w szybkim tempie dotarłem do czarnego szlaku z Zawoi Ryzowana. Początkowo był łagodny i cały czas szło się przyjemnym lasem. Kiedy oba szlaki się połączyły podejście stawało się coraz bardziej strome, ale szybko dotarłem do punktu, gdzie można było zjeść moje pierwsze śniadanie. Był to drewniany deszczochron, położony w malowniczym miejscu, bo z jego wnętrza miałem widok na szczyt Babiej Góry. Śniadanie smakowało tym bardziej lepiej. Nieco wyżej szedłem dwoma ciekawymi odcinkami tego szlaku, bo była to bardzo szeroka i równa droga, która przypominała aleje porośnięte bukami. O dziwo szlak upłynął mi bardzo szybko, ponieważ już po 45min podchodziłem do rozstaju zielonego i czarnego szlaku z Markowych Szczawin.

Po dotarciu do schroniska ujrzałem, że są już wylane nowe fundamenty i postawione są główne pręty zbrojeniowe. Zmieniono tu nieco przebieg szlaku, bo teraz musiałem iść do goprówki i za nią, ścieżką prowadzącą na Górny Płaj. Miałem w planach wejście Akademicką Percią i zejście do Lipnicy Wielkiej. Wtedy na samym początku Akademickiej Perci zauważyłem dziewczynę, w żółtym swetrze. Wydawała mi się bardzo znajoma, bo w Zawoi Markowa już przecież podobną widziałem. Oprócz niej było jeszcze dwóch chłopaków. Powiedziałem do niej: I znowu się widzimy. Oczywiście się pomyliłem, bo to nie była ta dziewczyna. Na to jeden z tych chłopaków odpowiedział: Czy ty nie jesteś administratorem strony górskiej. Odpowiedziałem, że tak. Przedstawił mi się i dowiedziałem się, że to jest Bogas. Od razu się dogadaliśmy i poszliśmy od tego momentu już razem. Podejście było bardzo szybkie i po kilkunastu minutach już byliśmy nad górną granicą lasów.

Natalia, którą tutaj poznałem, nie umiała się doczekać łańcuchów i klamer. Nie długo znaleźliśmy się już na pierwszym odcinku z łańcuchami, poszliśmy dalej. Kiedy doszliśmy do drugiego punktu z ubezpieczeniami, starszy pan powiedział, żebym się zatrzymał, bo idzie tędy większa grupa. Za nami dostrzegliśmy małżeństwo idące z małym dzieckiem, które miało 3-4 lata. Trzeci punkt z łańcuchami minął szybko i stanęliśmy przed Czarnym Dziobem ubezpieczonym sześcioma klamrami. Weszliśmy i porobiliśmy sobie zdjęcia. Bogas powiedział, żebyśmy zaczekali to pomożemy temu małżeństwu z dzieckiem przy wspinaczce. Bogas zszedł na najniższą klamrę, a ja stałem w połowie ich długości. Matka podała Bogasowi to dziecko, a Bogas mi. Podniosłem go do góry i postawiłem na skale tuż nad klamrami, gdzie przejęła go Natalia. Dziecku się bardzo to spodobało, bo po zdobyciu odcinka z klamrami, ruszył niczym pająk po skalnych schodkach - idąc na czterech. Wyglądało to bardzo śmiesznie.

My poszliśmy już szybciej na szczyt, gdzie zatrzymaliśmy się na szczycie. Kiedy posiedzieliśmy chwilę, małżeństwo z dzieckiem zdobyło również szczyt i Natalia dała mu w nagrodę batona. Zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcia i pożegnaliśmy się z nimi. Główną atrakcją stał się tu lis, który podchodził do ludzi dając zrobić najbliższe ujęcia, jakie można było sobie tylko wymarzyć. Ludzie rzucali mu chleb, a on podchodził prawie pod sam obiektyw. Niektórzy nawet nie wiedzieli, że to lis i mówili: "chodźcie zobaczyć psa", co wydało nam się śmieszne. Za chwilę sfotografowałem dwóch klapkowiczów i zbieraliśmy się powoli do zejścia. Po dłuższej rozmowie i posiłku ruszyliśmy w stronę Przełęczy Krowiarki. Zejście upływało bardzo szybko, ale już po pięciu minutach Natalii zachciało się sikać, więc poszła do kosodrzewiny... przy szlaku. Wszyscy widzieli, co ona tam robi. Śmialiśmy się bo powiedziałem, że właśnie wypłynął Potok Rwąca Du***.

Zatrzymaliśmy się dopiero na Sokolicy, gdzie uprzednio minęliśmy grupę starszych ludzi rozmawiających o tańcach i tangu klubowym. Jeden z nich był instruktorem tańca. Na Sokolicy zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcia nad urwiskami skalnymi. Do Przełęczy Krowiarki schodziłem z bardzo częstymi przerwami, bo czekałem na nich. Na przełęczy odpoczęliśmy i była już 15.45 Spotkaliśmy tu dwóch panów z Zabrza, którzy szli całym Czerwonym Głównym Szlakiem Beskidzkim. Był to ich dzień 17. Porozmawiałem na temat ich wędrówki i udzieliłem im wskazówek i porad, a oni mi na odcinku, który już przeszli. Tradycją było już to, że w tym miejscu kupiłem "Amelię" i "La Ball de Cristal". Sprzedawczyni od razu mnie poznała, bo byłem tu już 9 raz w tym roku. W tym momencie panowie z Zabrza wyruszyli już na Babią Górę, gdzie było bardzo mglisto. Powiedziałem Bogasowi, że za 20min ruszę za nimi żeby ich dogonić, bo chcieli abym pokazał im Orawską Jamę, gdzie mogliby przenocować w razie deszczu.

O 16.05 pożegnałem się z Bogasem, jego kolegami i Natalią, po czym wyruszyłem za panami z Zabrza. Dogoniłem ich bardzo szybko, i dlatego jeden z nic się zapytał, co to za pokuta, że musze tak wchodzić na tą Babią. Również tu minąłem grubszego chłopaka z dziewczyną, którzy odpoczywali na Sokolicy. Kiedy zobaczył mnie wchodzącego drugi raz Zubrzyckimi Stromizmami, dosłownie szczęka mu opadła i się zaśmiał. Do Sokolicy szedłem równo z panami, ale dalej zwiększyłem tempo, bo było mglisto, więc zależało mi na szybkim wejściu. Od Przełęczy Krowiarki na szczyt Babiej Góry wszedłem w 1h 30min i czekałem na nich 35min. W oczekiwaniu na nich spotkałem tu młodego chłopaka i dziewczynę, którzy byli tu pierwszy raz i zaplanowali sobie spanie w ruinach Beskidenverein.

Porozmawiałem z nimi bardzo długo. Po tym czasie panowie idący GSzB wyłonili się zza gęstej mgły i pokazałem im tą jamę. Zrezygnowali z niej, bo wiatr był bardzo silny i nie chcieli już tam dochodzić. Rozłożyli swoje karimaty i śpiwory za wiatrochronem. Tu ich pożegnałem i zadzwoniłem do Grzegorza, mówiąc mu, że idę już do Lipnicy Wielkiej. Szlak na szczycie jest przysypany ziemią, więc nie szło się najlepiej. Schodząc do ruin schroniska Beskidenverein spotkałem tą parę ze szczytu. Właśnie wybierali sobie miejsce. Pożegnałem ich raz jeszcze i poszedłem już szybkim krokiem do Lipnicy. Tuż nad deszczochronem zaliczyłem pierwszy upadek. Pozbierałem się i zacząłem schodzić dalej. Na zejściu znajdującym się tuż przy Krzywym Potoku upadłem drugi raz - tym razem bardziej widowiskowo, bo nie zdążyłem się w pełni zatrzymać i zaprzeć. Sam potok płynął wolniej i zdawało mi się jakby bardzo wyschnął.

Tu powiedziałem Grzegorzowi, że może już jechać na Polanę Stańcową, gdzie się umówiliśmy. Schodząc niżej - tuż przy zakończeniu tego szlaku - zadzwonił do mnie Zombie, przy rozmowie potknąłem się o kamień i pośliznąłem się tak, że upadłem na łokieć. Czułem nieprzyjemny ból w prawym kolanie, ale na szczęście nic się nie stało, bo za chwilkę pozbierałem się i poszedłem dalej. Z Grzegorzem spotkaliśmy się nieco poniżej wyznaczonej polany, bo zacząłem schodzić drogą asfaltową tak długo, aż minąłem lasy, ponieważ nie chciałem stać bezczynnie i wtedy Grzegorz powiedział, że za szybko idę. Pojechaliśmy do jego domu, gdzie w końcu, po dłuższym czasie zobaczyłem się ponownie z Asią. Rozmawialiśmy ze sobą długo, pooglądaliśmy zdjęcia z różnych wypraw i pomału trzeba było iść spać, ponieważ jutro miała dojechać do nas 5 uczestników...

Wieczorem ustaliliśmy, że o 6.00 rano wyruszymy na grzyby do lipnickich lasów. Wstałem już o 5.00, a Grzegorz i Asia według planu. O 6.10 byliśmy już na dworze i zaczęliśmy podchodzić pod górę znajdującą się za domem Grzegorza i Asi. Po przejściu około 400m tej drogi, Grzegorz skręcił w pole, aby sprawdzić jak rośnie jego świerk kaukazki. Miał się dobrze, więc poszliśmy dalej. Po paru chwilach byliśmy już w lesie. Na początku znajdowaliśmy bardzo dużo niejadalnych grzybów, ale to miało się już wkrótce skończyć. Szliśmy brzegiem lasu - Grzegorz i Asia trochę niżej, ja trochę wyżej. Wtedy Asia znalazła pierwszego prawdziwka. Jednak na nim się skończyło i przeszliśmy do innego lasu na tej samej górze. Po paru minutach znaleźliśmy miejsca, gdzie borowiki rosły całymi grupami. Znajdowaliśmy podgrzybki, maślaki i parę kurek. Kiedy doszliśmy do miejsca, gdzie mijaliśmy małą polankę, znalazłem ogromnego i zdrowego borowika, a nieco dalej największą kanię w moim życiu.

Zrobiliśmy sobie z nią zdjęcie tak jakby to była parasolka. Dalej znajdowaliśmy borowiki ceglastopore, które bardzo spodobały się Asi. Niestety na każdego jednego borowika przypadał jeden borowik szatan. Po zebraniu około 50 szatanów Grzegorz wymyślił nowe hasło analogiczne do naszego pochodzącego z tatrzańskiego zjazdu. My mówiliśmy: "tylko kur*** nie przez Boczań", a tu mówiliśmy "znowu kur*** szatan". Znaleźliśmy takie miejsce, gdzie w ciągu paru sekund zebraliśmy ich 12 sztuk. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to szatany, ale kiedy doszliśmy do rozstaju dróg prowadzących do Lipnicy znaleźliśmy dziką jabłoń i 3 stare kanie tuż za nią. Deszcze zaczął padać coraz bardziej - to znak, że Maja zbliżała się na Orawę. Po 2h 40min zakończyliśmy nasze niezwykłe grzybobranie i postanowiliśmy, że uwiecznimy nasze zbiory na zdjęciu, układając je w mur na polanie leśnej. Było ich naprawdę dużo.

W tym miejscu wyrzuciliśmy nasze szatany, których mieliśmy tyle samo, co borowików szlachetnych. Po tym odsiewie, już na samym końcu lasu znaleźliśmy kolejne szatany, które zachowywały się, co najmniej dziwnie. Po ucięciu ich przy ziemi szybko różowiały i pęczniały, co ułatwiło nam ich dalsze rozpoznawanie. Pozostałe spakowaliśmy do jednej torby i wracaliśmy do domu. Babia Góra schowała się już całkowicie za mgłą i padającym deszczem. Po powrocie do domu, obraliśmy je i Asia zaczęła przygotowywać dla nas zupę grzybową. Resztę grzybów pokroiliśmy i wyłożyliśmy na tacę. Ja i Grzegorz pojechaliśmy do Jabłonki po zakupy na nasz babiogórski grill. Zadzwoniłem do Zombiego i powiedział, że będą za 10min, więc poczekaliśmy na nich. Tak jak się spodziewaliśmy, przyjechali wszyscy. Niestety nie było miejsca w samochodzie Grzegorza i musieli dojechać busem, który przyjechał za 5min. Mieli czekać na ostatnim przystanku w Lipnicy Wielkiej.

My, tymczasem, wróciliśmy do domu, gdzie szybko zjedliśmy naszą zupę grzybową i zaczęliśmy kompletować "sprzęt" do naszego babiogórskiego grillowania. Musieliśmy przejechać całą Jabłonkę, żeby dostać tylko... naftę, na której mieliśmy gotować wodę. W pobliskim markecie kupiliśmy litrowy rondel, a wcześniej "murarską patelnię". Po 50min dołączyliśmy do naszych klubowiczów. Wszyscy zostawili bagaże w służbowym samochodzie Grzegorza i zaczęliśmy wyciągać rzeczy, które co najmniej nie pasowały do Babiej Góry. Plecaki mieliśmy przeciążone, a do nich Grzegorz i Zombie mieli przywiązane rondel i "patelnię murarską". Jako, że nie mieliśmy kraty, na której położylibyśmy rondel podczas gotowania, Grzegorz wykręcił bok obudowy ze starego komputera, który znajdował się w samochodzie i przywiązałem go do mojego plecaka. Wyglądało to, co najmniej dziwnie. W lewej ręce niosłem jeszcze węgiel drzewny i grillowe akcesoria, a w prawej drobniejsze rzeczy i kanie, które zebraliśmy rano.

Podejście zaczęliśmy szybko. Chwilę później usłyszeliśmy brzęk spadającego rondla Grzegorza. No cóż był nowy, a już się porysował. Nasz ekwipunek dzwonił jakby przechodziło tędy stado owiec. Jako, że dnia poprzedniego wszedłem na szczyt Babiej Góry 2 razy, to tego dnia szło mi się bardzo dobrze, więc i tempa nieco nie kontrolowałem, dlatego musiałem decyzją rady starszych iść za ostatniego. Wtedy Grzegorz powiedział: "Zobaczysz jak to się fajnie idzie za ostatniego". Na prowadzącego wybraliśmy Maję, która po górach raczej nigdy nie chodziła i dostosowaliśmy się do jej tempa. Musieliśmy postraszyć trochę Maję trzema mocniejszymi podejściami, które nas czekały w drodze do deszczochronu w lesie. Po dojściu do deszczochronu pojedliśmy, a za chwilę musieliśmy przetestować naszą "murarską patelnię". Nalaliśmy nafty do niej i zapaliliśmy podpałkę do grilla. Nafta nie chciała się długo palić, ale po nagrzaniu nagle cała się rozpaliła i robiliśmy zdjęcia temu niezwykłemu ognisku.

A miał ponoć nie śmierdzieć tak jak denaturat. Ogień palił się długo i powoli robiło się zimno. Wyżej słyszeliśmy silnie zaciągający Orawiak, który rzucał wierzchołkami drzew. Po odpoczynku ubraliśmy się nieco grubiej i ruszyliśmy wyżej. Maja i Hanela szły pierwsze, a my za nimi. Podejście do górnej granicy lasów przeszliśmy szybko i widzieliśmy jak mgła zakrywa powoli wyższe partie góry. Kiedy podchodziliśmy coraz wyżej wiatr się wzmagał i było już nam bardzo zimno w drodze do Beskidenverein. Tu na chwilę się zatrzymaliśmy. Grzegorz chciał, abyśmy poszli skrótem do naszego deszczochronu przy Diablim Stole, w którym mieliśmy spać, ale ja powiedziałem, że szkoda by było nie wejść na szczyt skoro mamy tak blisko. Wybraliśmy dojście przez szczyt. Od ruin tego schroniska było już bardzo zimno, bo Orawiak zawiewał już bardzo mocno. Na 5 min przed szczytem mgła była tak gęsta, że nie widzieliśmy siebie nawzajem, dlatego szliśmy w zwartej grupie.

Hanela zdobyła Babią Górę po raz pierwszy, ale niestety widoków nie mieliśmy żadnych. Posiedzieliśmy tutaj dłużej i musieliśmy ubrać rękawiczki i czapki, bo było coraz gorzej. Po dłuższym odpoczynku i najedzeniu się zrobiliśmy zdjęcie z klubową flagą i zauważyliśmy, że gdzie niegdzie niebo robi się przejrzyste Śmieszne było to, że całe niebo było w chmurach, a Słońce oświetlało wąskim paskiem dom Grzegorza i okolice. Czas już było schodzić. Wybraliśmy do tego żółty szlak. Niestety nie był dobrze znaczony i nawet kamienie nie układały się w wyraźną ścieżkę. Schodząc w dół, szlak nam się urwał i doszliśmy do wielkiego kanionu na Babiej Górze. Nadal panowały tu gęste mgły, więc nie widzieliśmy gdzie dokładnie idziemy, dlatego postanowiłem, że będziemy szli wzdłuż tego kanionu szerokim łukiem, bo tak idąc musieliśmy w końcu przeciąć nasz żółty szlak. Zombie spytał się mnie czy wiem gdzie się znajdujemy.

Odpowiedziałem, że tak, bo w maju przeszliśmy dokładnie ten sam odcinek w takich samych warunkach. Maja czuła się trochę nie komfortowo, bo była w zwykłych adidasach, a musieliśmy przejść przez niezwykle przemoczone mgłą małe jałowce. Po chwili przecięliśmy żółty szlak, na który weszliśmy. Kamienie tworzyły tu wyraźną ścieżkę, którą dalej poszliśmy. O dziwo szybko znaleźliśmy się przy małym deszczochronie, ale to nie był jeszcze ten nasz. Powiedziałem, że idziemy dalej, ponieważ przy naszym deszczochronie miało być źródełko i skała zwana Diablim Stołem - a tu najwyraźniej tego nie było. W tym deszczochronie wpisaliśmy się do Księgi Gości lub, jak kto woli Vrcholowej Knihy. Zauważyliśmy nawet wpis od kogoś z Nowego Yorku i nieciekawą opinię o Słowakach. Dalsze zejście było bardzo łagodne i nawet nie poczułem, kiedy zeszliśmy te 300m wysokości względnej. Kiedy dochodziliśmy do naszego deszczochronu, który był znacznie większy od poprzedniego, powiedziałem Anaeli, że to jest nasza ruderka.

Niebo nawet zrobiło się bardziej czyste i mieliśmy już piękne widoki na Orawę. Kiedy weszliśmy do deszczochronu musieliśmy szybko się w nim zadomowić, bo zrobiło się trochę zimniej. Podłoga była wykładana świerkowymi belami przeciętymi na pół, których połowy już brakowało, a dwie się już mocno chwiały. Zjedliśmy, co nieco i ja z Grzegorzem zaczęliśmy przygotowywać palenisko naftowe. Do "murarskiej patelni" nalaliśmy nafty i podpaliliśmy ją za pomocą podpałki. Teraz przydała się nam obudowa z komputera, którą wykręciliśmy w Lipnicy. Miała w sobie 8 dziur, przez które przedostawał się ogień tworząc palniki takie same jak na kuchence gazowej. Poszedłem po wodę do pobliskiego źródełka odległego o 12 kroków od naszego deszczochronu. Woda była już ciepła, ale zauważyliśmy, że jest w niej dużo śmieci, dlatego poszedłem po drugą porcję. Tym razem przykryliśmy ją tacką aluminiową, żeby nie naleciały do niej śmieci.

Kiedy woda była już gorąca, zdjęliśmy tackę, pod którą wyłoniła się... brudna woda. Była jeszcze gorsza niż za pierwszym razem. Poszedłem, więc po trzecią porcję. Dodam tylko tyle, że spaliliśmy już połowę nafty. Dopiero za trzecim razem udało nam się zagotować wodę, bo Grzegorz zdjął obudowę z komputera i trzymał rondel nad ogniem. Zagotowała się znacznie szybciej i przygotowaliśmy 5 kubków herbaty Lipton. Rozeszła się w szybkim tempie, bo było strasznie zimno. Ja i Grzegorz zaparzyliśmy sobie wodę jeszcze raz i powoli przymierzaliśmy się do zrobienia zawojskiego grilla. Z kamieni ustawiliśmy murek, na którym postawiliśmy aluminiową tackę. Brykiet, z którym się tak męczyłem wnosząc go na szczyt, w końcu się na coś przydał. Rozpaliliśmy go, a kiedy palił się dosyć mocnym płomieniem dmuchnąłem raz i wszystko zgasło, dlatego musiałem jeszcze raz rozpalać węgiel. Po udanym rozpaleniu szybko położyliśmy 11 kiełbas na aluminiowej tacce.

Niestety przygotowywały się bardzo długo, a każdy był głodny. Ja szukałem przyprawy, której później nie znaleźliśmy do końca zjazdu (dla wiadomości klubowiczów podam, że znalazłem ją dopiero u siebie w plecaku, kiedy przyjechałem do domu). Przed zjedzeniem pierwszych kiełbas Grzegorz przygotował nam grzańca. Nalał do rondla wino, które podgrzał i przyprawił je przyprawami do grzańca, które chętnie zamieniłbym na jedną przyprawę do grilla. W trakcie przygotowywania wina niebo zrobiło się bardzo dziwne. Przecinały je wielkie i żółte chmury, które bardzo szybko się poruszały. Było o tyle bardziej widowiskowo, że właśnie był zachód Słońca, a chmury były zawieszone wysoko nad nim. Wtedy zaczął kropić mniejszy deszcz i powstała podwójna tęcza, której wszyscy zaczęli robić zdjęcia. Godzinę później, kiedy to Słońce już dawno zaszło, a niebo było momentami bezchmurne, utworzyła się równa mgła, która przysłoniła Pilsko do połowy.

Pilsko o zmroku wyglądało bardzo tajemniczo i ciekawie. Po pięknych widokach cała okolica przykryła się gęstą mgłą, która była już do samego rana. Po długim oczekiwaniu na kiełbasę zjedliśmy je z apetytem i nadzieją, że nas trochę rozgrzeją. Dodam, że wszyscy, oprócz mnie i Grzegorza powchodzili do swoich śpiworów z zimna. Najlepiej wyglądała Hanela, która tak się owinęła, że wyglądała jak kokon, a Maja poruszała się w śpiworze po ławce jak Wormsy z gry Worms Armagedon. Maja pożyczyła ode mnie rękawiczki, które założyła na nogi. Po prostu każdy ubierał, co się tylko dało i gdzie się dało. Kiedy już zjedliśmy wszystkie kiełbasy i wypiliśmy herbatę i wino zorientowaliśmy się, że jest dopiero... 21.03 - a już nie mieliśmy nic do rozgrzania się. Dlatego wpadliśmy na pomysł, aby rozpalić ognisko. Jako że byliśmy na wysokości 1414 m.n.p.m. nie mieliśmy, co palić. Znaleźliśmy kilka małych desek i patyki wniesione przez turystów.

Mi udało się znaleźć ogromny patyk wbity do ziemi, który był chyba dłuższy niż cały deszczochron. Było już ciemno. Najszybciej zasnął Waren, bo już po 21.30. Wtedy zaczęły się wzdychania Warena do Hansa [...]. Na ławkach było tak mało miejsca, że Maja wcisnęła się w ciasny róg, a Zombie wziął mój śpiwór, bo mi się nie zanosiło jeszcze na spanie. Wtedy to Waren powiedział, że może posmyrać Hansa nogami [...], bo było strasznie ciasno. Teraz musieliśmy wpaść na pomysł jak szybko oświetlić naszą ruderę. Wzięliśmy trzy reklamówki z Tesco i związaliśmy je w "linę". Grzegorz zarzucił je przez krokwie pod dachem i przywiązał do nich swoją latarkę. Światło już mieliśmy. Po tym wszystkim zaczęliśmy fotografować łunę światła przebijającą się przez gęstą mgłę. Wyglądało to, co najmniej dziwnie i efektownie, dlatego szybko wpadłem na pomysł, żeby zrobić sztuczne Widmo Brockenu. Waren oświetlił mnie latarką tak, żebym rzucał cień na mgle.

Wyszło to bardzo dobrze, bo mojej twarzy nie było widać, więc mieliśmy podwójne widmo. Mój cień rzucany na mgłę był ogromny w porównaniu ze mną, co dodawało dodatkowej naturalności temu zjawisku - tylko nie mogliśmy za nic w nocy wywołać tęczy. Nasze ognisko przygasało, dlatego musiałem coś wymyślić. Wziąłem jedną z ruszających się beli świerkowych leżących na podłodze i z wielkim wysiłkiem podłożyłem ją do ognia. Dymiła tak, że płaczki lały się litrami. Spytałem się czy by nie chcieli może zapalić jałowca, który dymiłby o wiele lepiej niż ta cześć podłogi. Po zabawach ze światłem i próbie podtrzymywania ognia prawdziwym problemem stało się zwykłe wysikanie w krzakach. Żeby wyjść z naszej chatki trzeba było koniecznie wziąć latarkę ze sobą, bo metr dalej już nic nie było widać i można się było stracić. Kiedy rozmawialiśmy Waren przebudzał się w kluczowych momentach dopowiadając coś, po czym znowu spał.

Dlatego nazwaliśmy go Standby - czyli w stanie czuwania. Było już po 23.30 i patrzeliśmy tylko, kto następny zaśnie. Ja tymczasem przyrządzałem sobie kanie, które znalazłem na grzybobraniu z Asią i Grzegorzem. Anaela była chyba zaskoczona, że przygotowywałem sobie takie "muchomory". Były smaczne, ale trochę za zimne. Po północy zostałem już tylko ja, Grzegorz i Anaela. Tak nam się przynajmniej zdawało. Hanela przysłuchiwała się jak nasi po kolei cichną i [...]. Kto był ten wie, o co chodzi. Kiedy Grzegorz i Anaela położyli się ostatni do spania, w końcu przyszedł czas na mnie. Wziąłem coś, co przypominało śpiwór i się na nim położyłem. O dziwo nie miałem problemu z zimnem mimo tego, że leżałem na podłodze i byłem przykryty tylko cienkim materiałem, bo wypełnienie z tego śpiwora dawno gdzieś już uciekło. Nie myślałem o spaniu, a była już 2.00 dlatego też jak Hanela i Waren włączyłem stan czuwania.

Na standby'u przeleżałem do 4.00 rano. O 3.03 nad ranem widziałem jak Waren walczył ze snem i belką, którą musiał pokonać, żeby się wysikać w środku nocy. Chciał to załatwić po cichu, ale narobił mnóstwo hałasu. O piątej wstaliśmy już, żeby zdążyć na autobus do Zakopanego, którym miał jechać Zombie i Maja. O dziwo samo wstawanie poszło nam szybko i sprawnie. Anaela powiedziała nam, że miała dziwny sen. Oto jego treść: "Jakiś facet zamienił mnie w rybę i miałam płynąć w dwucząsteczkowej zawiesinie waty w powietrzu. Płynę sobie i płynę i spotkałam ścianę, po której chodziły pająki z przywiązanymi do nóg dzwoneczkami" - tak opowiedziała go sama Anaela. Ale się z niej śmialiśmy, bo chyba takie głupoty mogły się śnić tylko po naszym grzańcu. Ja wytłumaczyłem sobie to tym, że spała dokładnie nad moimi "muchomorami". Przed wyjściem trzeba było się jeszcze zagrzać, więc rozpaliliśmy drobny ogień i spaliliśmy wszystkie łatwopalne śmieci.

Dymu było tyle, że ten, kto to rozpalił - czyli ja i Grzegorz, uciekliśmy tak szybko jak go rozpaliliśmy, ponieważ dym był tak gęsty, że nie dało się wytrzymać, co przyspieszyło ewakuację z deszczochronu. To, co pozostało z podłogi poukładaliśmy tak, jak było na początku. Spakowaliśmy się szybko, ale ja i Zombie szukaliśmy swoich pokrowców na śpiwory. Odnalazły się po paru minutach szukania, ale po chwili Hanela zaczęła robić to samo. Nasz "sprzęt" turystyczny zostawiliśmy za deszczochronem - może jeszcze z niego skorzystamy podczas kolejnego zjazdu. Okolicę dalej spowijały gęste mgły, dlatego tym bardziej poszliśmy szybciej. Pożegnaliśmy się z tym miejscem i szybkim krokiem doszliśmy do wyżej położonego deszczochronu, gdzie wpisaliśmy się dnia poprzedniego. Samo podejście wyglądało jak schody do jakiejś kaplicy, dlatego zrobiliśmy tu zdjęcia. Po przejściu tego odcinka, zboczyliśmy ze szlaku i przeszliśmy na zielony do Lipnicy Wielkiej.

Zeszliśmy do Beskidenverein, gdzie się zatrzymaliśmy na chwilę. Od tego momentu mieliśmy wspaniałe widoki na całą Orawę. Kiedy doszliśmy do Wolarnii, Waren chciał zrobić tu panoramę. Zanim pożyczył i rozłożył statyw Grzegorza mgła zakryła już cały zachód. A został jeszcze aparat. Za to po lewej stronie wschodziło wspaniale Słońce, które przebujało się między gęstymi chmurami. Tutaj zdawało mi się, że jest wielka mgła, a to były moje okulary strasznie okopcone... Po ich przeczyszczeniu zobaczyłem jak tu jest zielono. Przy schodzeniu górną granicą lasów zaliczyłem już czwarty telemark z podparciem. Śmialiśmy się z tego mocno. Dochodziliśmy do deszczochronu na zielonym szlaku. Było dopiero po 7.00 więc, odpoczęliśmy. Anaela przebierała się tu kolejny raz wyciągając mnóstwo swetrów i ciuchów. Hanela poszła załatwić się w krzakach. Szła tak długo po nich, że musiałem się spytać czy żyje w tych krzaczorach.

Maja standardowo ubierała i zdejmowała swojego Braataxa lub Asperę, jak kto woli. Kiedy schodziliśmy do Krzywego Potoku, ja i Grzegorz poszliśmy swoim tempem ścinając ten szlak na każdym zakręcie, a Hanela mówiła do Maji, że spokojnie da sobie radę i... zaliczyła telemark z podparciem. Tu napełniliśmy butelki górską wodą i schodziliśmy niżej. Przez całą drogę rozmawiałem z Anaelą o "jupi,'ku", którym mnie tak męczyła. Przy rozstaju szlaku przy ruderce musiałem skręcić w inną drogę, żeby się przebrać, bo już wkrótce wchodziliśmy przecież do cywilizacji. W końcu nie czułem już tego dymu od siebie. Dalej poszliśmy już na ostatni przystanek na Świerkówce w Lipnicy Wielkiej. Zjedliśmy nasze pierwsze śniadanie na przystanku i wsiedliśmy do PKS-u do Nowego Targu. Anaela się pomyliła i kupiła bilet do Nowego Targu zamiast do Jabłonki, dlatego zamieniła się nim z Mają, która z Zombie'm jechała do Zakopanego.

Autobus prowadził niezwykle religijny kierowca, z którym jechałem już nie pierwszy raz. Z radia leciały tylko kazania i kazania. W Jabłonce, Anaela mogła w końcu zobaczyć "na żywo" Funaberię, o której tyle na forum mówiliśmy. Do busa do Krakowa mieliśmy jeszcze 2 godziny, więc zaliczyliśmy pobliskie sklepy. Po długim oczekiwaniu pojechaliśmy w końcu busem. Na dworcu w Krakowie pożegnaliśmy się z Anaelą i wsiedliśmy w pociąg do Katowic...