VI Zjazd Klubowy - Beskid Żywiecki - wrzesień 2007

Michał

 

 

SZCZYT K20 - JELINEK (OGNISKO) - SZÓSTY ZJAZD KLUBU GÓRY-SZLAKI - HALA KRUPOWA - 20-23.09.2007

Tego dnia przyjechałem samemu do Zawoi Markowa. Moja przygoda zaczęła się już w Krakowie, ponieważ kiedy zobaczyłem starego PKS-a, którym miałem właśnie jechać, pomyślałem sobie, że prędko tam nie dojadę. Kiedy kierowca ruszył, oczy wyszły mi ze zdziwienia, ponieważ dosłownie wgniatało w fotel. Musiał mieć wymieniony silnik na jakiś nowszy, bo przyspieszenie miał lepsze niż Merc-Busy jadące również do Zawoi.

Dziwne było tylko to dla mnie, że w tym autobusie nie było ani jednego turysty jadącego do Zawoi - poza mną. Tego dnia miałem dojść do Hali Krupowej, gdzie chciałem rozpocząć już przygotowania do naszego ogniska, ale pomyślałem, że największym grzechem jest obecność w Zawoi i nie wejście na Babią Górę. Tak też zrobiłem. Szybkim krokiem przemierzyłem zielony szlak do Markowych Szczawin, gdzie na kartce podbiłem sobie pieczątkę. Również tutaj zjadłem moje pierwsze śniadanie i zorientowałem się, że nie wziąłem noża, bo nie miałem czym rozsmarować kremu czekoladowego. Jako że miałem przy sobie siekierę to z małego patyka uciąłem jeden płat drewna, który później służył mi za nóż. Przy schronisku zauważyłem termometr, który wskazywał 6 stopni. Po odpoczynku poszedłem szybko Akademicką Percią. Wejście nie było zbyt widokowe ze względu na gęste chmury.

Tuż pod szczytem pojawił się nawet lód, a na szczycie leżała już cienka warstwa śniegu. Ludzi było bardzo mało, bo spotkałem ich zaledwie czterech. Zejście do Przełęczy Krowiarki, również było szybkie i o dziwo nikogo nie minąłem! Na Przełęczy Krowiarki wybrałem niebieski szlak do Markowych Szczawin, którym poszedłem tylko do Mokrego Stawku, który prezentował się przepięknie na tle jesieni. Niebo się już wypogodziło, więc wędrówka stała się tym bardziej przyjemna. Czas już było dojść na Halę Krupową. Przypomniała mi się zaraz moja zeszłoroczna wędrówka Głównym Szlakiem Beskidzkim, bo teraz cały czas szedłem nim, aż do samego schroniska na Hali Krupowej. Cały szlak był bardzo łagodny co czyniło go raczej szlakiem spacerowym. Kiedy doszedłem na Halę Śmietanową widoki były tu piękne. Było stąd widać Tatry i wspaniałe, błękitne niebo. Dojście na Policę było również łagodne i przyjemne.

Czas tak szybko płynął, że już wkrótce znalazłem się na skrzyżowaniu szlaków na Hali Krupowej. Było już po 16.00 więc poszedłem zapłacić za noclegi. Po zakwaterowaniu się wyszedłem przed schronisko i pomału oglądałem miejsca, z których będę znosił drewno. Tak też zabrałem się do pracy. Tuż nad schroniskiem leżało mnóstwo połamanych gałęzi świerkowych, z których uzbierałem 4 wielkie kupki i zacząłem je znosić do naszej wiaty, w której odbyło się nasze ognisko 3 dni później. Do schroniska przybył starszy pan, który znał mnie z mojej strony internetowej. Za chwilę dołączył do nas chłopak, który był doradcą finansowym i dał nam porządny wykład o pieniądzach i inwestowaniu. Zmęczony podróżą, szlakiem, wykładem i zbieraniem drewna położyłem się spać.

Wstałem po 5.00 rano i przygotowałem sobie śniadanie. Koniecznie chciałem wyjść na dwór zobaczyć panoramę Tatr, którą można było podziwiać ze skrzyżowania szlaków na Hali Krupowej, gdzie znajduje się ten wielki drogowskaz. Zauważyłem, że w nocy był mróz, bo wszędzie był szron co dodawało magii temu miejscu. Panorama Tatr była przepiękna, ponieważ było je widać bardzo wyraźnie, a pod nimi całe doliny były pokryte gęstymi, białymi chmurami, znad których wystawały tylko dwa szczyty beskidzkie. O 7.00 rano wróciłem i pożegnałem się ze starszym panem, który spał ze mną w pokoju i doszedł do mnie, aby podziwiać Tatry. Później poszedłem rąbać drewno, które wczoraj nazbierałem. Zajęło mi to półtora godziny. O 8.40 rano postanowiłem, że muszę zejść do sklepu. Najbliższy był o 2 godziny drogi, więc wybrałem niebieski szlak do Skawicy. Zejście było nieprzyjemne, bo na całej długości było błoto i płynął silny potok, który podmywał szlak.

Tuż za rozstajem żółtego i niebieskiego szlaku ujechałem na śliskim kamieniu, ale zdążyłem się wyratować z opresji. Dalsza wędrówka była przyjemna, ale jakież było moje zdziwienie, kiedy wchodziłem na drogę asfaltową w górnej części Skawicy (rejon Tokarni), i zobaczyłem tego pana, z którym się pożegnałem. A wyruszyłem półtora godziny później, bo przecież przygotowywałem drewno. Do centrum Skawicy doszliśmy już razem i tam pożegnaliśmy się już bezpowrotnie. Wstąpiłem tu do pobliskiego sklepu i kupiłem niezbędny prowiant na nasze ognisko. Były to kiełbasy, 2,6kg kartofli, 1kg soli, zapalniczka i parę drobnych rzeczy. W końcu tutaj mogłem zamienić mój drewniany nóż na normalny, który kupiłem sobie w Skawicy. Teraz to, co kupiłem, musiałem wnieść na górę. Plecak był ciężki, ale przynajmniej poczułem, że jestem w górach. Największy horror rozpoczął się przy szkole podstawowej obok Tokarni, gdzie szlak się po prostu urwał. Nie było tu żadnych oznakowań, więc poszedłem prosto.

Było to męczące, strome podejście na Suchą Górę - cały czas drogą asfaltową. Tak mnie zmęczyło, że się zawróciłem, bo zorientowałem się, że ten szlak tędy nie biegnie i nawet stąd na niego nie ma możliwości wejścia. Wróciłem z powrotem do tej szkoły i wybrałem tym razem drugą drogę asfaltową. Co prawda nie przebiegał przez nią szlak, ale przeszedłem obok remizy strażackiej, z której to można było dołączyć na ten szlak. Podejście z kartoflami w plecaku było ciekawe, bo wypociłem wszystko, co zjadłem dnia poprzedniego. O 13.00 byłem już przy schronisku i zauważyłem dym... Tak, przyjechała tu wycieczka szkolna i zaczęła palić moim drewnem, pod moją nieobecność. Przyspieszyłem kroku i zaraz zwróciłem im uwagę. Na szczęście poszli szybko szukać własnego drewna. Trochę się tym zdenerwowałem i postanowiłem, że muszę być w tym miejscu cały czas. Nie dałem sobie ani chwili odpoczynku i zacząłem zbierać drewno. Zbiór tego dnia był dużo większy niż wczoraj.

Na stokach nad schroniskiem ułożyłem dwie ogromne kupki drewna, które znosiłem partiami w dół do miejsca ogniska. Kiedy skończyło się drewno na górnych stokach, zacząłem je zbierać na stokach pod schroniskiem. Stąd przyciągnąłem trzy grube drzewa, które mnie mocno zmęczyły. Po chwili znalazłem jeszcze grubą gałąź wiszącą na innej gałęzi starego buku. Kiedy ją złapałem pękła cała gałąź z tego buku i spadły mi obie na głowę, aż upadłem na ziemię. Bardzo bolało. Ale przynajmniej miałem cały czas pogląd na sytuację. Ta nieszczęsna wycieczka już nie zabrała mi ani jednego patyka. Co chwilę schodziłem do źródełka, aby się napić po ciężkim zbieraniu drewna. Trzeba tu było co chwilę wchodzić i schodzić na stoki przy schronisku.

Było już po południu i większość ludzi już się rozeszła. Ja zacząłem rąbać to, co sobie nazbierałem w południe. Przy schronisku było już całkowicie pusto i kiedy kończyłem już moją pracę podeszła do mnie dziewczyna i powiedziała, że chce klucz do pokoju, bo tu będzie nocować. Dałem jej klucz, dokończyłem rąbanie drewna i poszedłem do pokoju. Przywitałem się z nią i... nie zauważyłem, że na drugim łóżku była jej koleżanka. Zaczęliśmy rozmawiać o górach i dowiedziałem się, że one są księgowymi. Od razu przypomniał mi się cały wykład o finansach z nocy poprzedniej, który zafundował nam chłopak, który spał tu ze mną nocy wczorajszej. Zauważyłem, że dziewczyny miały wydrukowane opisy Akademickiej Perci i Babiej Góry z mojej strony, więc Iwona - jedna z nich - rozpoznała mnie bardzo szybko ze zdjęcia z internetu. Na drugiej stronie tych opisów były faktury, PIT-y, rozliczenia i Bóg wie co jeszcze związanego z księgowością. Powiedziałem wtedy, że to oczywiste na czym księgowe drukują.

Później rozmawialiśmy o ich planach na jutrzejszy dzień, bo miały w planach dojście do Zawoi idąc przez moją ziemię świętą - Wodospad na Mosorczyku. Mówiły, że pytały się wielu ludzi i nikt nie wie gdzie taki wodospad się znajduje. Opowiedziałem im jakie fajne jest dojście do niego i wszystko było jasne. Kiedy prowadziliśmy już dłuższą rozmowę, nagle Marcie powiedziało się "O kur***" co zabrzmiało bardzo ładnie, bo wcześniej nie przeklnęła ani razu. Powiedziałem jej, że zabrzmiało to bardzo ładnie i zaczęliśmy się śmiać na całego. Chwilę później zauważyłem jej kosmetyczkę i zaraz wspomniała mi się akcja AVON MałejBee z Markowych Szczawin. Iwonę coś przeziębienie rozkładało, więc szybko położyła się spać. Marta tym czasem wyszła do łazienki, a kiedy dłużej nie wracała powiedziałem Iwonie, że poszła się chyba podmalować i opowiedziałem im o MałejBee i jej akcji na Markowych Szczawinach z AVON-em. Marta właśnie wchodziła do pokoju i powiedziałem jej również o tym podmalowywaniu się.

Iwona mówiła, że już nigdzie się nie ruszy, ale niechcący powiedziało mi się, że ładnie widać Tatry i trzeba by wyjść do drogowskazu na skrzyżowaniu szlaków i zrobić im zdjęcie. Iwona wstała szybciej niż jej się to wydawało. Za 5min byliśmy już przed schroniskiem i poszliśmy podziwiać piękne Tatry. Doszliśmy do drogowskazu i zatrzymaliśmy się tu na dłużej. Tu porozmawialiśmy i porobiliśmy sobie wspólne zdjęcia na tle Tatr. Kiedy zrobiłem sobie zdjęcia z Martą mieliśmy wracać, ale powiedziałem, że jeszcze z Iwoną nikt z nas sobie nie zrobił zdjęcia, więc zaczęła się sesja zdjęciowa. Było tym śmieszniej, że Iwona robiła szybko zdjęcia, a Marta trzymała krzywo aparat i co chwilę zwracaliśmy uwagę, czemu on nie jest pionowo. Tu się uśmialiśmy mocno, bo ten nieszczęsny aparat Iwony jakoś w rękach Marty nie chciał robić dobrych zdjęć.

Nagle ktoś terenowym autem pojechał w stronę Policy i o dziwo wjechał pod tą stromizmę. A obstawialiśmy czy mu się to uda. Również tego dnia GOPR przywiózł tu dziewczynę ze zwichnięciem nogi. Do schroniska szliśmy powolnym krokiem. Iwonie zadzwonił telefon i zaczęło długo rozmawiać. Ja i Marta poszliśmy trochę dalej i czekaliśmy na nią. W schronisku byliśmy o 19.10 i zaczęliśmy robić drugą sesję w schronisku. Marta przygotowała sobie gorący kubek a ja i Iwona przygotowywaliśmy aparaty. Jako że światło było słabe to złapanie ostrości graniczyło z cudem. I tak zleciało nam do 19.40. Marta musiała na chwilę wyjść, bo o 20.00 zamykali bufet, a tylko tam wydawali wrzątek. Po tej serii zdjęć zeszliśmy na kolację do jadalni, rozmawialiśmy jeszcze długo i poszliśmy spać.

Poranek przywitał nas niesamowitym widokiem na Tatry, więc wstałem tym bardziej szybko. Oczywiście wypróbowałem mojej metody z dnia wczorajszego i powiedziałem Iwonie, że ładnie Tatry widać. Obie wstały w parę minut i rozeszły się do łazienki. Iwonie poszło szybko, a Marta musiała się chyba znowu podmalowywać, bo od dłuższego czasu nie wracała. Po śniadaniu w schroniskowej jadalni dziewczyny zaczęły się pakować i liczyły co tu można zostawić, żeby było lżej. Zostawiły mi te faktury, PIT-y i inne opisy, parę cukierków (bo zawsze to było lżej) no i gazety, które musiałem szybko schować, bo jak ktoś by je zobaczył to byłby obciach na całego. Były to czasopisma o nazwie GWIAZDY i WRÓŻBY. Jedyne co mi się w tych WRÓŻBACH spodobało to ostatnia strona... Z tych gazet się śmialiśmy, bo rzeczywiście nawet jeśli chciałbym takie gdzieś kupić, to miałbym z tym wielki problem. Wtedy po raz drugi usłyszałem całkiem przypadkowo wypowiedziane "O kur***" z ust Marty.

Śmialiśmy się z tego tak samo jak wczoraj, bo od niej brzmiało to bardzo dziwnie. Czas już przyszedł na nie i musiały iść w swoją stronę - do Zawoi. Dlatego wyszliśmy szybko przed schronisko po naszym śniadaniu w jadalni, aby jeszcze obejrzeć Tatry. Poszliśmy jeszcze razem do skrzyżowania szlaków i podziwialiśmy wspaniałe Tatry. Tu jeszcze chwilę porozmawialiśmy i czas było się pożegnać z tymi pięknymi dziewczynami.

Wróciłem do mojego codziennego zajęcia - zacząłem zbierać drewno. Tym razem zbierałem je pod schroniskiem i myślałem już o naszych klubowiczach, którzy tego dnia mieli do mnie dołączyć w komplecie. Jako, że czasu miałem dużo to od momentu pożegnania księgowych z Warszawy, aż do 14.10 zbierałem i rąbałem drewno. Było tak ciepło, że przez ten czas zdążyłem wypić już 3 półtora litrowe butelki wody ze źródełka, płynącego obok. Rozwiesiłem flagę naszego klubu, więc teren był już oficjalnie "zajęty". O 14.15 usłyszałem czyjś głos mówiący: "Dlaczego tu ktoś powiesił tą flagę odwrotnie". Był to Królik i jego żona - Jadzia. Wyszedłem do nich i się przywitaliśmy. Za chwilę dołączył do nas Pete, Roman - ojciec Petego i Patrycja. Zapłacili za nocleg i poszliśmy do pokoju, żeby zostawić bagaże. Z pokojowych okien zauważyliśmy motocrossowców, którzy niepasowali do tego, górskiego otoczenia. Zrobiliśmy im obowiązkowo zdjęcia do forum. Również w pokoju Patrycja świetnie pokazała nam forumowe "zawijasy" oznaczające niezdecydowaną osobę przed klubowym zjazdem.

Kiedy byliśmy w jadalni, wielu zauważyło, że żona gospodarza jest niemiła i prowadzi to wszystko od niechcenia. W tym momencie jeden ze starszych panów specjalnie na głos powiedział: "ale tu jest niemiła obsługa". Usłyszała to i od tego momentu zaczęła się nawet uśmiechać. W bufecie kupiliśmy herbaty oraz pizzę i wyszliśmy przed schronisko na ławki, bo było bardzo ciepło. Tu poznaliśmy się bardzo szybko. Jadzia - żona Królika - wyciągnęła wtedy czekoladę i chciała poczęstować Patrycję. Ona odpowiedziała: "Nie dziękuję, bo mi w boczki wejdzie". Moją tradycją było już to, że kiedy jestem na zjazdach, w moich spodniach zawsze robi się wielka dziura. Tym razem było nie inaczej, bo podczas rąbania drewna dorobiłem się ich dwóch. Obowiązkowo pokazałem to naszym klubowiczom, bo tyle rozmawialiśmy na ten temat na forum. Kiedy rozmawiałem z Romanem, mówiłem mu przez "pan". Kiedy powiedziałem mu pierwszy raz "pan" powiedział: "Jaki pan. Roman". No tak, ale z szacunku do starszych osób wypadało mówić przez "pan". Po dłuższych rozmowach zapomniałem już o tym i znowu powiedziałem przez "pan". Wtedy Roman powiedział już: "Jeszcze raz powiesz pan to za każde pan będziesz leciał po piwo do bufetu", a piwo kosztowało tu 6zł 0,5l (przyp. autora).

Takim sposobem szybko się zintegrowaliśmy przy rozmowach o górach i nie tylko. Kiedy zrobiło się trochę zimniej Królik powiedział, że czas już rozpalać ogień i powiedział: "A my już myśleliśmy, że się pali". Poszliśmy do pokoju po prowiant i byliśmy już w komplecie. Tuż przed rozpaleniem ognia zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcie. Aparat Królika był najśmieszniejszy, bo kiedy ustawił wyzwalacz jego aparat mówił "Uwaga teraz!", a w chwili robienia zdjęcia mówił "pstryk!". Każdego to rozśmieszało. Największe problemy miał Pete z ustawieniem swojego aparatu, bo ciągle nie ustawiał wyzwalacza.

Po sesji zobaczyliśmy opuszczany ruszt i ja z Romanem rozpoczęliśmy rozpalać ogień. Nie chciał się za bardzo rozpalić na początku, ale daliśmy radę. No właśnie - zauważyliśmy, że brakuje Grzegorza i Asi. Królik powiedział: "Oni już raczej nie przyjdą. A pisali Ci coś?". Powiedziałem, że tak i cały czas miałem nadzieję, że dojdą, bo jak MałaBee mówi: "Gdzie Twój optymizm?". W oczekiwaniu na telefon, niespodziewanie napisały do mnie księgowe, że zgubiły szlak i zamiast przejść obok Wodospadu na Mosorczyku wyszły gdzieś w Zubrzycy Górnej, ponieważ zeszły całkowicie ze szlaku i się zgubiły. Po pół godzinie palenia ognia o 18.22 zadzwonił do mnie Grzegorz, ale przerwało, więc ja oddzwoniłem do niego. Dowiedziałem się, że dopiero podchodzą z Sidziny od Wielkiej Polany czarnym szlakiem. Mieli dołączyć do nas za godzinę. Parę chwil po tym telefonie ogień palił się wielkim płomieniem, więc na ruszt położyliśmy pierwsze kiełbaski.

Najlepsze były kiełbaski Romana, na które była przewleczona papryka, a później cebulka. Było to takie widowiskowe, że obowiązkowo zrobiliśmy im około 50 zdjęć. Podczas tej sesji zdjęciowej udało mi się zrobić przypadkowe zdjęcie, na którym kiełbaski przecinał łańcuch podtrzymujący cały ruszt. Powiedziałem, że to całkiem jak Orla Perć. Ilość kiełbas systematycznie wzrastała na ruszcie i w tym momencie doszli do nas Grzegorz i Asia. Przywitali się z resztą grupy, a ze mną na końcu, bo znamy się już od dawna. W tym czasie słuchaliśmy kukułki, która zaczęła kukać. Grzegorz powiedział mi, że nasz dym to widać już z paru kilometrów i pokazał nam swoje zdjęcie z podejścia na Policę. Rzeczywiście gęsty dym wisiał nad Halą Krupową. W tym momencie Królik zaczął mówić o piwie, które tu wniósł, na to Patrycja: "Jak się ma piwo, to po co się zamulać herbatą". Niecałą godzinę później przyszedł do nas gość specjalny. Był to marynarz, który zapytał czy może się do nas dołączyć z kolegami na chwilę.

Odpowiedzieliśmy że tak, bo czym więcej nas, tym lepiej. Było nas już tylu, że zabrakło miejsca na ławkach. A doszły jeszcze do nas żony marynarza, jego kolegów i ich dzieci, które bawiły się w ciemnym lesie z psem. Kiedy się ściemniło doszedł do nas pewien marynarz z rumem o nazwie JELINEK. Od tego momentu wiedzieliśmy, że na chwili to się nie zakończy. Zapowiadała się długa noc. Teraz integrowaliśmy się z marynarzem i jego kolegami. Już po godzinie rozpoczęła się właściwa część ogniska. Po raz pierwszy w obieg poszedł plastikowy kubek z rumem 80% rozcieńczonym z coca-colą. Większość odmówiła i kubek wrócił do właściciela. Po tym marynarz postanowił, że kubek pójdzie w drugi obieg. Kiedy sytuacja się powtórzyła raz jeszcze podszedł i wziął ten kubek i powiedział: "Nie, musisz się napić". A pierwszy był Pete i Roman z naszej grupy. Roman powiedział do tego marynarza, że Pete jest nieletni, a on sam nie pije. Ale jednak się skusił i napił się małego łyka.

Teraz przyszła kolej na Królika i jego żonę. Też się napili. I nadszedł mój czas. Wypiłem cały kubek do dna i marynarz się na mnie dziwnie popatrzył, bo poprzednio mówiłem, że nie piję (i to była prawda, bo ostatni raz piłem w Sylwestra 2004). Takim sposobem kubek wrócił do portu przeznaczenia i napełniono go w suchym doku. Poszła następna kolejka. Wszyscy odmówili, a kiedy doszło do mnie wypiłem go cały, ale aż mnie przekrzywiło, bo ta kolejka była ostrzejsza niż poprzednia. Kubek znowu wrócił do portu, a kiedy znowu nasi zaczęli odmawiać, marynarz powiedział: "Oj słaby jest ten wasz klub - nikt tu nie pije, oprócz tego jednego". I spytał jak się nazywam. Powiedziałem, że Mosorczyk i wtedy gość z wąsem (z Mysłowic) zapytał się mnie skąd załatwiłem tyle drewna i powiedział do swoich: "No to pijemy za niego!". Po tym wszystkim szybko mnie zaczęło brać i w oczach zaczęło mi się kręcić.

Włożyłem kartofli do ognia i Grzegorz zacżął opowiadać kawały. Przytulił Asię i powiedział: "Admin, bierz przykład" (obok mnie siedziała Patrycja). Kiedy Grzegorz zobaczył mnie upitego powiedział: "Admin ja Ciebie takiego nie znam". No i się zaczęło. Marynarz dowiedział się, że w schronisku jest chłopak z gitarą, więc poszedł czym prędzej go przywołać do nas. Kiedy wszedł do pokoju, siedziało przy nim 5 dziewczyn, które powiedziały, że on jest ich i nigdzie nie idzie. Kiedy marynarz wrócił do nas powiedział: "eeee byłem tam i przy nim siedzi 5 dziewic. Jak spytałem się czy przyjdzie do nas to dziewice powiedziały, że on jest nasz. To dobrze bo jak tam wlazłem to tak fałszował, że...". Wtedy gość z wąsem przyniósł trąbitę z Bieszczad i zaczął dąć w jej róg.

Odgłos rozchodził się po całym paśmie Policy i od razu można było się domyśleć, że jest tu jakaś impreza. Równolegle w schronisku turyści świętowali czyjeś urodziny. Gość z wąsem opowiedział nam w tym momencie ciekawą teorię o "robieniu dzieci". Powiedział, że najlepsze dzieci wychodzą na Mount Everest. Czym wyżej tym lepiej. Po chwili zmienił zdanie na Kilimandżaro, ale zaraz powiedział: "Nie, ja Wam coś powiem... Najlepsze dzieci to wychodzą w Beskidzie Sądeckim". Ale się z tego śmialiśmy na całego. Tylko nie wiem czemu wysunął taką właśnie teorię. Była już 21.12 i Grzegorz z Asią musieli już iść, ponieważ jutro mieli w planach wejście na Rysy od słowackiej strony. Pożegnali się, a my kontynuowaliśmy nasze Wielkie Klubowe Ognisko. Nie zorientowaliśmy się nawet kiedy przyszedł do nas ten chłopak z gitarą i zaczął dla nas grać. Każdy był już tak podchmielony, że wszyscy zaczęli śpiewać. U mnie grawitacja już działała nie tak, więc zacząłem się bujać na boki i rozhuśtałem wszystkie ławki po kolei. Na ognisku śpiewaliśmy "Kolorowe Jarmarki", "Szumią knieje", "Hej bystra woda" i wiele innych kultowych przyśpiewek polskich. Później nawet ten chłopak zaczął śpiewać jakąś piosenkę po angielsku, ale nie rozpoznałem jej tytułu. Kiedy zrobił sobie chwilę odpoczynku, byłem już tak upity, że zacząłem śpiewać solo acapello "Maria Magdalena" od Sandry. Nie wiem skąd mi się to wzięło, bo tego tekstu nigdy wcześniej nie znałem, ale widocznie skądś mi się to przypomniało. Za nic nie umiałem przypomnieć sobie początku piosenki "Everlasting Love" bo znałem cały, dalszy tekst tej piosenki.

Ale pamięć po tym Jelinku była już nie taka. Wtedy zapytałem się Patrycji czy nie przejdziemy się do drogowskazu na Hali Krupowej, ale nie wiem czemu mi to przyszło na myśl skoro u mnie już dawno był "Low Gravity". Potem przyszła żona jednego z marynarzy i zaczęła się przedstawić wszystkim. Jako, że było nas tam 16-stu to powiedziała tyle razy "Ja Justyna". Królik szybko to podchwycił i co chwilę mówił do niej "Ja Justyna, nie to ja Justyna". Rum się już skończył i w ruch poszło wino ISTRIA. Już nie lano go do kubka, tylko podawano butelkę z rąk do rąk. Z każdego obiegu wypiłem co nieco i przyznam, że chyba za dużo. A kiedy i wino się skończyło pojawił się "Pan Tadeusz" i wtedy gość z wąsem powiedział: "Kto najlepiej wyrecytuje Litwo ojczyzno moja". Wtedy wyskoczył na środek i ryknął "Kolorowych jarmarków" o od nowa zaczęliśmy to śpiewać. Było bardzo śmiesznie. Impreza trwała, a marynarzowi i jego kolegom było ciągle mało alkoholu.

Poszli obudzić gospodarza i kupili skrzynkę K20 Żywców. Kto chciał ten brał. Roman wziął jedną butelkę i podał Petemu, a kiedy jeden z marynarzy chciał wznieść toast z Petem ten stuknięciem urwał mu górną część szyjki butelki. Po chwili marynarz i gość z wąsem też postanowili wznieść toast i kiedy stuknęli się butelkami, to marynarz rozjechał się "na śledzia" wraz z tą butelką na ziemi i leżał na niej przez chwilę. Wszyscy się z tego śmialiśmy, bo już nawet butelka była dla niego za ciężka i go przeważyła. Skrzynka opróżniała się bardzo szybko, ale ja już nie skorzystałem z okazji bo chciałem wytrzeźwieć jak najszybciej, bo ktoś tą relację musiał napisać. Wypiłem, więc herbatki Patrycji i zrobiło mi się jakoś lepiej. Co prawda kręciło mi się dalej w oczach, ale było dobrze. Wtedy poszedłem się wysikać, ale z pomocą Romana i Królika. Niestety ujechałem na błotnistej ścieżce do źródełka i po dwóch sekundach dopiero dotarło do mnie, że leżę na ziemi. Po pozbieraniu się wróciłem na miejsce ogniska i bawiliśmy się dalej śpiewając "hej Sokoły...".

Po około godzinie od tej teorii zakończyliśmy imprezę i czas było iść do schroniska. W dojściu do schroniska pomógł mi Roman i Królik. Schody do pokoju były gorsze niż Orla Perć - trawersując grań schodów do tego pokoju mogłem przecież zapłacić 6 000zł kary za chodzenie na "szlaku" po pijanemu. I nie było tam ani jednego łańcucha! Nawet się nie przebierałem - poszedłem spać tak jak wszedłem do pokoju wołając po cichu dwukrotnie Patrycję i nastała noc...

Wstawanie było ciężkie. Na nogach byłem już o 5.00 rano. Smak rumu dopiero teraz mnie prześladował. Wykrzywiało mnie na wszystkie strony i musiałem koniecznie coś z tym zrobić. Poszedłem, więc po nóż na miejsce naszego ogniska i wróciłem do schroniska, gdzie zjadłem chleb z czekoladą. Po śniadaniu poszedłem się umyć w lodowatej wodzie, ale rum miał dobre właściwości grzejne, bo jakoś nie robiło mi to różnicy czy leci zimna czy ciepła woda (choć ta druga i tak nie leciała). Wyszedłem jeszcze obowiązkowo obejrzeć Tatry i Wenus, a kiedy wróciłem do schroniska wstał Królik, który wybierał się do łazienki, bo obudziłem go moją czerwoną diodą z zapalniczki. Myślał, że do naszego pokoju wszedł wampir. Powiedziałem mu, żeby uważał, bo w łazience coś nie tak działa grawitacja. Dodam tylko tyle, że dojście do łazienki było bardzo fajne, ponieważ na podłogach spało tu wielu turystów, którzy byli rozmieszczeni na przemian i trzeba było robić między nimi slalom.

Jedna dziewczyna spała nawet pod ubikacją... Królik zaczął się pakować i właśnie przekładał termosy. Kiedy zauważyłem tego największego srebrnego, powiedziałem mu, że ten to by najlepiej leciał z Zawratu. Po tym Królik przeszedł się do drogowskazu żeby podziwiać Tatry. Spotkał tam dziewczynę wykonującą ćwiczenia do Thai Hi. Wtedy Królik się jej zapytał:" A co pani za gusła tutaj dprawia? Czy czarownice pani przegania?". Ona się dziwnie popatrzała i Królik dokończył: "wiem, wiem. Jak byłem młody to też ćwiczyłem Thai Hi".

Pete i Roman też szybko wstali i szykowali się do wyjścia, bo jeszcze mieli w planach jakieś góry do przejścia dzisiejszego dnia. Reszta klubowiczów wstała po paru chwilach i już niedługo byliśmy w jadalni po wrzątek. Wyszliśmy na zewnątrz na ławki. Królik poszedł po porcję dżemu, który mu zasmakował ponad wszystko, bo był swojski zrobiony przez naszą ulubioną "Hertę" - czyli schroniskową pani obsługującą turystów. Patrycja znowu chciała się pozbyć jak największej ilości prowiantu i dzieliła wszystkich czym się tylko dało. Zrobiłem sobie kanapki z jej składników, bo musiałem zabić czymś ten smak rumu, którego do tej pory nie umiałem niczym zwalczyć. Zszedłem do źródełka, żeby napić się wody, bo mnie strasznie suszyło. Kiedy Królik i Jadzia zrobili sobie herbatę musieli ją posłodzić. Jako, że mieli cukier w saszetkach i policzony na cały zjazd to najwidoczniej zaczynało im go brakować, bo Jadzia spytała czy nie ma więcej.

Na to Królik: "Ja miałem go dobrze wyliczony, ale nie wliczyłem w to tych herbat na ognisku" no i się zaśmialiśmy. A kiedy Jadzia wyciągnęła czekoladę Patrycja już się nie obawiała, że wejdzie jej to w boczki. Ja poszedłem pozbierać wszystkie butelki i flaszki robiąc im zdjęcie. Później wyłożyliśmy je na stół i dopiero teraz dotarło do mnie ile tego poszło przez noc.

Naszym oczom ukazał się gość z wąsem i marynarz we własnej osobie z... piwem w ręku. Gość z wąsem poszedł po trąbitę, którą zostawił na miejscu po naszym ognisku i zamieniliśmy kilka słów. Marynarz powiedział, że tego w okularach to pamięta i wskazywał na mnie. Za chwilę poszli na przyschroniskową ławę i poprosili mnie, abym zrobił im zdjęcie. Wtedy gość z wąsem powiedział: "No to szable do rąk!" (tymi szablami były oczywiście piwa). Pożegnaliśmy się z nimi, bo też musieli już wracać i szli na Przełęcz Krowiarki - tak jak my. Po naszym śniadaniu omówiliśmy kto, gdzie i czym wraca po czym poszliśmy po nasze rzeczy do pokoju i po 9.00 zebraliśmy się na szlak na Krowiarki. Cały czas towarzyszyły nam przepiękne widoki na Tatry. Patrycja była najwidoczniej zmęczona tą nocą, bo nie dość, że się nie wyspała, to ciągle łykała Fervexy i każde podejście było dla niej koszmarem. Dla mnie też, bo już przed Policą strasznie mnie suszyło, a do Przełęczy Krowiarki jeszcze było daleko.

Na podejściu na Policy uciąłem sobie siekierą kij, którym się podpierałem na szlaku. Podczas podchodzenia przechodziliśmy szlakiem, gdzie były świetne widoki na Tatry i wtedy Królik powiedział: "Widzicie tą babę na szpicy?" Każdy zrozumiał "Widzicie tą Babią...", więc od razu zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak - łącznie z grawitacją. Policę zdobyliśmy szybciej niż mogło nam się to wydawać. Przejście do Hali Śmietanowej również poszło bez problemów, poza przebieraniem się Patrycji. Na Hali Śmietanowej zatrzymaliśmy się na krótką chwilę, gdzie Królik rozwiesił swój ręcznik na kijkach ozdabiając ciekawie to miejsce. Patrycja przelewała wodę z butelki do butelki, a mnie suszyło w dalszym ciągu. Na szczęście z pomocą przyszedł mi Królik, który poczęstował mnie jakimś napojem z bidonu (oj jak dobrze, że nie zrzuciłem go z Zawratu). Tutaj zapytałem Królika, dlaczego wybrał sobie taki nick. Odpowiedział, że sam nie wie, bo taki nick wybrała mu żona. A kiedy zapytałem Jadzi dlaczego taki nick, odpowiedziała, że ona też nie wie. Po prostu tak powiedziała. Wtedy Królik powiedział do mnie czy widzę tą maskotkę na jego plecaku i spytał się co to jest. Odpowiedziałem, że piździk. Na to się uśmiał i opowiedział, że jak można nazwać królika-maskotkę piździkiem. Kiedy schodziliśmy z Hali Śmietanowej na szlaku spotkaliśmy trzech turystów, którzy najwidoczniej nie chodzili po górach lub robią to bardzo rzadko.

Zapytali się czy będą tam jakieś ostre podejścia. Na to Jadzia odpowiedziała: "Żadnych łańcuchów i drabinek tam nie ma". No cóż dodała im otuchy. Pół godziny marszu dalej Patrycja zauważyła piękny uskok porośnięty niezwykle zielonym mchem, do którego podeszliśmy. Kiedy dochodziliśmy do Syhlca zauważyłem wiszącą skarpetę na gałęzi, a Patrycja ujrzała pozostałość po złamanej gałęzi, która zaraz skojarzyła jej się ze świstakiem. Nieco dalej zobaczyliśmy nieco dziwnego świerka, którego pień był wybrzuszony we wszystkie strony. Królik od razu powiedział, że jemu to weszło "w boczki". I takim sposobem to powiedzenie stało się naszym klubowym hasłem. Schodząc do Przełeczy Krowiarki myśleliśmy tylko o łyku zimnej wody Babiej Góry. Nareszcie dotarliśmy do miejsca, w którym można było odpocząć po ciężkiej nocy. Kupiliśmy sobie po dwie coca-cole i skutecznie zwalczyliśmy dolegliwości po wczorajszym ognisku. Po dłuższym odpoczynku Królik chodził z aparatem i wyłapywał klapkowiczów.

Na początku robił to z ławki, później siadł pod drzewem, a na końcu podszedł do swojego "celu" i zapytał sprzedawczynię: "Czy można zrobić zdjęcie tych dzwonków?". W rzeczywistości stała tu starsza kobieta w klapkach z pomalowanymi na czerwono paznokciami, której obowiązkowo musiał zrobić zdjęcie. Cała sytuacja wyglądała tak: Pani z czerwonymi paznokciami, po stwierdzeniu jej męża - " Idziemy tylko do Markowych", ze zdziwieniem i wyrzutem w głosie odpowiedziała następujący pytaniem - "To dziś nie idziemy na szczyt ?" Po dłuższej chwili pewien pan wszedł z psem do BPN-u, a kiedy Królik zwrócił mu uwage słowami: "ale do parku narodowego z psem się nie wchodzi" udał, że nie słyszy i poszedł dalej. Królik powtórzył więc to drugi raz i obrażony pan powiedział: "Dobrze, ale ja nic do Ciebie nie mówię" i poszedł dalej. Po chwili pisały do mnie księgowe, że mają super widoki z Babiej Góry, którą właśnie zdobyły.

Parę minut później ujrzeliśmy najdziwniejszą sytuację w Babiogórskim Parku Narodowym. Otóż GOPR-owcy idący do BPN-u na Markowe Szczawiny zapytali się czy muszą kupować bilety wstępu. O dziwo kontrolerka odpowiedziała, że jeśli nie idą na akcję ratowniczą to tak! Było to dla nas co najmniej dziwne, jak również nienormalne.

Rozmawiając przy stole na tej przełęczy powiedziałem, że Patrycja się z nami nie napiła jak zawsze (to "jak zawsze" jakoś mi się wymnęło). Na to Królik odpowiedział: "Mówisz tak jakbyś ją znał od nie wiem ilu lat". No i się uśmialiśmy na całego. Po godzinnym odpoczynku zaczęliśmy schodzić do Zawoi Lajkonik, gdzie na niebieskim szlaku pojadłem moją ulubioną roślinę - koniczynę bagienną. Tutaj odebrałem SMS-a Grzegorza, który napisał mi, że własnie zdobyli Rysy od słowackiej strony. Zeszliśmy szybko i kiedy byliśmy już w Zawoi zauważyliśmy ciekawe zręby skalne, którym ja i Królik poszliśmy zrobić zdjęcia. Nieco dalej wstąpiliśmy do ciekawie położonego deszczochronu nad potokiem. Kiedy szliśmy asfaltową drogą do Zawoi Lajkonik Królik podał swojej żonie pustą butelkę po wodzie mineralnej. Jadzia się tak dziwnie na niego popatrzyła i wtedy dopowiedzialem jej ukryte myśli. Zacytowałem tu hasło ze zjazdu tatrzańskiego: "To jest kur*** przegięcie". I zaczęliśmy się śmiać.

Z Hotelu "Lajkonik" pojechaliśmy samochodem Królika do Suchej Beskidzkiej, gdzie pożegnaliśmy Patrycję, ponieważ z powodów choroby lokomocyjnej nie mogła dalej jechać z nami. Na szczęście miała pociąg za 11 minut. Ja pojechałem razem z nimi do samej Bielsko - Białej, skąd miałem już łatwy dojazd do Katowic...