VII Zjazd Klubowy - Pieniny - grudzień 2007

Michał

 

  

LA PETIT - SIÓDMY ZJAZD KLUBU GÓRY-SZLAKI - PIENINY - 08-09.12.2007

Jako, że nasz zjazd był zaplanowany tylko na weekend 8-9 grudnia to musieliśmy dojechać na miejsce jak najszybciej. Dlatego z RafałemS umówiliśmy się już o 4.00 pod zegarem na dworcu PKP w Katowicach. Nic w tym dziwnego, ale dowiedziałem się, że RafałS czekał już tam od 23.00 poprzedniego dnia, więc poszedł do dworcowej kafejki internetowej, gdzie wszedł na nasze forum i powiedział, że o tej porze jakoś nikt nie siedzi na forum i nie miał z kim pogadać. Mało tego, na chwilę przed przywitaniem się z RafałemS dwóch, przypadkowych i podchmielonych panów przechodziło obok mnie. Za chwilę jeden drugiego zapytał: "Która jest godzina?". A drugi mu odpowiedział: "Przecież tu masz k... zegar." Wskazując na słynny dworcowy zegar. Stojący i widzący tą sytuację ludzie wybuchnęli śmiechem.

Po wejściu do pociągu było równie śmiesznie, bo ledwo dojechaliśmy do Myślenic i usłyszeliśmy - słyszał to również Moskit znajdujący się dwa wagony dalej - jak ktoś przegapił stację Katowice i zaczął kląć ile popadło i jak się dało. Za chwilę jednak usłyszeliśmy za naszą ścianą disco-polo co nas rozśmieszyło, bo teksty o dziewczynach(-nie?) były co najmniej ciekawe. Jednak, kiedy dojechaliśmy do Krakowa musieliśmy wyjść drzwiami, które były delikatnie mówiąc "nieczyste" - były zarzygane. Po wyjściu na peron w Krakowie szybko spotkaliśmy Moskita, który jechał z nami tym samym pociągiem i z Panią Halinką, o której tyle nam opowiadał. W trójkę poszliśmy dalej na Regionalny Dworzec Autobusowy, gdzie spotkaliśmy Mooliczka. W autobusie chyba było wyznaczone specjalne miejsce dla nas, bo o dziwo był tam stolik, a przy nim 4 miejsca do siedzenia. Zaraz zajęliśmy te ekskluzywne miejsca. Moskita bardzo urzekła stylowa lampka, której długo się przyglądał.

Wtedy zauważyłem, że nie wziąłem karty do aparatu, bo zostało mi tylko 12 zdjęć. Tu poznaliśmy się szybko i zaczynaliśmy rozglądać się za śniegiem. Na wysokości Mszany Dolnej było go bardzo dużo, a kiedy płaty śniegu wraz z odległością robiły się coraz mniejsze niektórzy zaczynali wątpić, że będziemy mieli śnieg w górach, dlatego musiałem co chwilę cytować słynne powiedzenie MałejBee - "Gdzie Twój optymizm?". I takim sposobem szybko stało się ono również i naszym powiedzeniem. Rozmawiało nam się tak dobrze, że ani nie spostrzegliśmy się, a już byliśmy w Krościenku. Zatem Moskit - wiecznie głodny w górach - poszedł po batony i herbatkę do sklepu. Kiedy kupował herbatę powiedział: "Po proszę herbatkę ...jakąś fajną". Obsługująca go dziewczyna zaśmiała się. Teraz było czas odnaleźć nasze miejsce noclegowe i zameldować się. O drogę zapytaliśmy tą dziewczynę ze sklepu i trafiliśmy bardzo szybko.

Byliśmy bardzo zdziwieni, bo z początku przechodziliśmy przez dwie drewniane wiaty, które sprawiały wrażenie wielkiej rudery. Jednak za tym długim przejściem zobaczyliśmy nasz dom, w którym zamieszkamy. Warunki były bardzo dobre, więc od razu nam się tu spodobało. Na miejscu spotkaliśmy się z piątym uczestnikiem naszego zjazdu - Waldkiem. Żeby nie tracić czasu rozpakowaliśmy się i szybko podjęliśmy męską decyzję gdzie idziemy (choć w tej męskiej decyzji brał również Mooliczek). Kiedy Moskit rozpakowywał się, wyrzucił na wersalkę całą garść... lizaków, co wywołało u nas atak śmiechu. Przed tym zdarzeniem Moskit poszedł zobaczyć co jest w kuchni, a kiedy przyszedł do nas, stanął w drzwiach z założonymi rękami do tyłu i zapytał mnie czy byłem tu wcześniej. Zdziwiony odpowiedziałem, że nie, bo dobrze wiedział, że w Pieninach nigdy nie byłem choćby z forum no i mówiłem mu o tym podczas naszej rozmowy w autobusie.

Ku mojemu zdziwieniu Moskit wyciągnął pustą butelkę po... Jelinku (proszę bez żadnych kontekstów - to był tylko zbieg okoliczności). Na miejscu odezwały się sentymenty Moskita, który przypomniał sobie, że był tu - jak on to powtarzał - 8-10 lat temu. Most przez, który musieliśmy przejść był mu niezwykle znajomy. Jako że nie znaliśmy drogi, za przewodnika służyli nam na przemian Mooliczek i Waldek. Na początku poszliśmy brukową drogą, którą wspominał sobie Moskit. Szliśmy tędy żółtym i zielonym szlakiem bo były do siebie równoległe i biegły tą samą drogą. W tym miejscu rozpoczęło kropić. Nie przejęliśmy się tym w ogóle, bo szło się przyjemnie - szczególnie w takim towarzystwie. Po rozpoczęciu podejścia nasza drogą się rozdwajała, więc poszliśmy za Moskitem, który wybrał tą co biegła granicą lasu i dawała nam piękne widoki na Krościenko. Na tej ścieżce Moskit zauważył przewrócony modrzew, oderwał jedną szyszkę i do końca naszego zjazdu miał ją w kieszeni.

Chwilę później minęliśmy wielki krzyż, na którym był napis: "Zanim wstąpisz na szlak, podziękuj Bogu, że masz oczy". Chwilę zastanawialiśmy się nad tym powiedzeniem. Pod krzyżem stała mała budka z dziurawym dachem, w stanie rozpadu. Ścian już tam nie było, choć nie wiem czy tam były kiedykolwiek. Nieco wyżej przechodziliśmy obok polany zasypanej równomiernie śniegiem, gdzie Moskit powiedział, że był tu trzy razy w latach jego nauki w liceum. Jako, że nie miałem karty do aparatu poprosiłem, żeby Mooliczek była moim fotoreporterem i tak się zaangażowała w swoje zadanie, że fotografowała wszystko co się dało. Nieco poniżej tej polany, rozpoczęliśmy rozmowę na temat czego zapomnieliśmy, bo chyba każdy z nas czegoś zapomniał. Ja karty do aparatu, Mooliczek - koszuli nocnej, a Moskit - kubka. Tutaj również stwierdziliśmy, że do RafałaS jest przypisany uśmiech na twarzy bo ciągle śmiał się jakby był po gazie rozweselającym. Ponad tą polaną żółty szlak odbijał w prawo, a my poszliśmy dalej zielonym na Sokolicę,

Na tym rozwidleniu, jak i na każdym innym, było mnóstwo ławek. Dlatego tu zrobiliśmy sobie przerwę na ciepłą herbatkę z termosów, której chyba tylko ja nie posiadałem. Idąc dalej rozmawialiśmy o byciu fotoreporterem i reporterem. I w tym momencie po lewej stronie zobaczyłem stare i okazałe drzewo. Był nim Buk Mooliczka - jak go później nazwaliśmy. Kiedy Mooliczek chciała zrobić zdjęcie wspinała się na mały, błotny pagórek, Ujechała jej prawa noga ciągnąc za sobą długi ślad, który zresztą też sfotografowała. Powiedziała wtedy, że martwi się teraz tylko o aparat, bo końcówka obiektywu znalazła się w błocie. Wyczyściła go i wstąpiliśmy do deszczochronu, gdzie Moskit wracał pamięcią do swoich młodszych lat. Widząc napis "Sepultura" zastanawiał się czy to przypadkiem on się nie podpisał kilka lat temu. W porównaniu z deszczochronami babiogórskimi te były wąskie i długie i chyba bardziej popisane. Kiedy po krótkiej przerwie poszliśmy dalej zobaczyłem buk na którym był wyryty rok 1990.

Dlatego opowiedziałem wszystkim o "roku 1951" z Równicy, który to zrobił na mnie ogromne wrażenie z powodu wyglądu rozrastającej się kory przez okres 55 lat. Parę minut później stanęliśmy przy obumarłym drzewie, na których rosły 3 wielkie, białe huby w zasięgu ręki, a wyżej wiele małych. Zanim doszliśmy na Czertezik stanęliśmy na skałkach podobnych do tych, które czekały na nas na Sokolicy. Samo podejście nie było najlepsze, bo deszcz ciągle kropił i nawet się lekko wzmagał, a trzeba było podchodzić za pomocą zimnych barierek, od których bardzo szybko marzła ręka. Moskit powiedział, że strasznie okratowali te góry, bo dawniej była tu tylko jedna "rozsypująca się" barierka. Na szczycie widzieliśmy ciekawie wygięty buk, za którym po prawej stronie rósł świerk. A kiedy zaczynaliśmy schodzić - bo nie było tu miejsca dla nas pięciu - Mooliczek powiedział: "Czekajcie, zrobimy sobie tutaj zdjęcie".

Zejście odbywało się po warstwowych skałach, na których mocno trzeba było uważać, bo choć nie było ślisko, to zejście wyglądało groźnie. Przyrównałem je do Przełęczy pod Chłopkiem, ponieważ tutejsze skały bardzo ją przypominały. Tuż za skałkami trzeba było zejść po drewnianych schodach, które wyglądały całkiem jak domowe schody. Były to przecięte kłody na pół, przybite do trzech, równolegle biegnących bali przymocowanych do szlaku. Każdy schodek był oblodzony na środku, co utrudniało normalne zejście. Dalej szło się już wąską ścieżką, za którą czekało nas kolejne zejście, tym razem już bez barierek. Było za to bardzo kręte i przy każdym zakręcie był pozbijany płot przeciwlawinowy. Na Czerteziku zrobiliśmy krótki odpoczynek i poszliśmy za chwilę dalej - już na Sokolicę. Podczas tego zejścia powiedziałem, że to co teraz zeszliśmy, teraz będziemy musieli wejść. I poszliśmy...

Podejście na Sokolicę było wytyczone kamiennymi schodkami, a na rozwidleniu obu dróg stała dziwna drewniana budka, której przeznaczenia nie udało mi się ustalić, bo była strasznie mała i jednoosobowa. Na szczyt Sokolicy weszliśmy bardzo szybko, gdzie RafałS opowiedział nam o swojej przygodzie z "brzozą" na Sokolicy. Na szczycie zrobiliśmy dłuższy postój, gdzie pojedliśmy trochę i zrobiliśmy dużo zdjęć słynnej sosny nad przepaścią. Trzy Korony prezentowały się tu majestatycznie, bo przykrywały je częściowo gęste chmury, które nieco niżej tworzyły malutkie obłoczki rozmieszczone na różnych wysokościach, roztrzaskujące się o zbocza tej góry. Również tu Mooliczek powiedziała nam dopiero, że zgubiła dekielek od aparatu i jak będziemy schodzić to żeby się za nim rozglądać, choć stwierdziła, że najprawdopodobniej zgubiła go przy "Buku Mooliczka". Wracając postanowiliśmy, że tego dnia pójdziemy jeszcze na Trzy Korony.

Do Czertezika szliśmy sami, a kiedy byliśmy już w połowie podejścia, gdzie ścieżka była bardzo kręta i obita płotem przeciwlawinowym, spotkaliśmy tu dwie osoby . Zaraz wspomniał nam się forumowy temat "Kultura na szlaku", bo odpowiedzieli nam "cześć". Przechodząc szlakiem na Bajków Groń - parę metrów przed Bukiem Mooliczka (po powrocie do tego drzewa szukaliśmy dekielka Mooliczka, ale niestety go nie znaleźliśmy) - wytyczona ścieżka zrobiła się bardzo ciekawa. Po jej lewej stronie przez cały czas widniała ogromną przepaść. Pierwsza przepaść utkwiła mi w pamięci jako dwie wielkie skały, a między nimi wystawała połowa drzewa , które zakorzenione było o wiele niżej. Nic w tym dziwnego, ale kilkadziesiąt kroków dalej poczułem jakbym przechodził już tędy, bo znowu widziałem bardzo podobną przepaść. Nasza rozmowa z Moskitem wyglądała tak:

- Coś nowego? - MOSKIT
- Przepaść /odpowiedziałem cichym i przeciągniętym głosem/.- MOSORCZYK
- Nic nowego, tylko że większa. - MOSKIT

Zaśmialiśmy się, bo dalej przepaście nie opuszczały nas ani, na chwilę. W miejscu, gdzie szlak zrobił się bardziej łagodny i wychodził na chwilę z lasu zauważyłem wielką polanę pokrytą brązowymi, bukowymi liśćmi na środku której rosły dwa połączone ze sobą samotne modrzewie europejskie. Widok tak mi się spodobał, że poczekałem tu na Mooliczka, aż mi sfotografuje to niezwykłe miejsce. Dla zainteresowanych podam, że opisywana polana znajduje się tuż po zakończeniu zejścia z Bajków Groń. Po zejściu z tej góry równym szlakiem, poszliśmy dalej na Przełęcz Szopka zwaną inaczej Chwała Bogu (!?). Na tutejszych ławkach rozmieszczonych we wszystkich kierunkach świata (szlaki krzyżują się tutaj jak dwie wielkomiejskie ulice pod kątem 90 stopni). Na opisywane miejsce przyszliśmy żółtym szlakiem, który po odpoczynku zamieniliśmy na zielony, prowadzący na Trzy Korony. Trochę się tu ślizgaliśmy, bo na przemian ziemia zamieniała się na oblodzone płaty śnieżne.

Początkowe podejście było łagodne i odbywało się w części przyleśnej krótkimi, drewnianym schodami. Tuż za tym odcinkiem wyłoniła się pierwsza mocno ośnieżona polana, na której można było znowu zobaczyć przeciwlawinowy płotek. Za tą polaną powtórzył się odcinek ze schodami, ale ten był nieco gorszy, bo było ciepło, a po środku szlaku był tylko lód i śnieg. Dlatego wybraliśmy przejście obok, które było wolne od śniegu, ale za to było zasypane liśćmi. Jako, że szedłem jako pierwszy wypróbowałem to przejście i od razu stwierdziłem, że nie jest za dobre, bo pod liśćmi kryło się wielkie błoto. Na przełęczy Szopka, na drogowskazie było napisane, że na szczyt dojdziemy w 45min. Udało nam się to o wiele szybciej przez co byliśmy zdziwieni. Tuż przed tabliczką "Trzy Korony 982 m.n.p.m." wchodziliśmy zasypaną polaną przez, której środek przebiegał nasz szlak. Po prawej stronie ścieżki ponownie widzieliśmy przeciwlawinowy płotek.

Na Trzech Koronach znajdowała się drewniana budka, podobna do tej z Sokolicy. Jednak tu było miejsce dla dwóch osób i skutecznie chroniła przed wiatrem. To miejsce było szczególnie piękne, bo po prawej stronie mieliśmy ogromne, pionowe skały, a wzdłuż nich wytyczono sztuczny szlak, biegnący po metalowej kracie i schodach. Również przy tabliczce stoi ścięte drzewo na wysokości około 2,5m zakończone gontowym daszkiem. Zanim wszyscy dotarli na szczyt ujrzałem trzy jelenie zbiegające w dół od sztucznego szlaku. Chwilę później powiedziałem o tym Moskitowi, który doszedł za mną. Po wypowiedzeniu tych słów usłyszeliśmy już wszyscy trzask, który wywołały zbiegające jelenie. Na odcinku sztucznego szlaku ścieżka została podzielona na dwa "pasy" przed, którymi były znaki w którą stronę należy iść. Jako, że chodzę zawsze prawą stroną to złamałem "przepis", bo tutejszy znak wskazywał, żeby iść lewą stroną, a prawą powracać. Na Trzech Koronach nie zobaczyliśmy nic, bo mgła pokryła wszystko.

Widzieliśmy jedynie przepaście znajdujące się ze wszystkich stron szczytu. Zrobiliśmy sobie tutaj zdjęcie z klubową flagą. Przy wykonywaniu tego zdjęcia Mooliczek próbowała naprawdę wszystkiego, aby objąć nas w całości na zdjęciu, więc wchodziła na barierki na wiele sposobów. Do przełęczy Szopka zeszliśmy szybko i bezproblemowo. Zaczynało się ściemniać. Schodząc z tej przełęczy niebo przybrało różowy kolor, dlatego Mooliczek wyciągnęła szybko swój aparat i powiedziała, że różowy i niebieski to jej ulubione kolory w górach. Niżej musieliśmy używać już latarek, bo w lesie było bardzo ciemno. Waldek i RafałS zaczęli prowadzić rozmowy o komputerach i kompilatorach, więc Moskit powiedział: "O kurde, gadają o komputerach. Nie, no przyśpieszamy". Tak też zrobiliśmy, a kiedy zapadła chwilowa cisza z ich strony powiedziałem: "Kompilatory się zepsuły...".

Moskit się zaśmiał na cały głos i dalej żartowaliśmy bo schodząc mieliśmy widok na Krościenko, ale z tymi lampami i krzyżem znajdującym się nieco powyżej wyglądało tu jak na cmentarzu. Po zejściu do Krościenka szukaliśmy jakiejś knajpy, żeby zjeść coś na obiad. Znaleźliśmy restaurację "U Walusia", która był zamknięta z powodu remontu, więc poszliśmy na rynek, gdzie szybko znaleźliśmy to, czego szukaliśmy. W tym barze wznieśliśmy toast za rok naszego forum i za wszystkie Anie. Przesiedzieliśmy tam do 21.30, bo wtedy właściciel zamykał już swój lokal. Po powrocie do naszej kwatery Moskit powiedział, że on przyjechał z Gdyni i szkoda mu spać więc poszliśmy do "sauny"... gdzie posiedzieliśmy do 1.00 w nocy. W obu lokalach zrobiliśmy sobie między innymi tygodnie podobne do tych forumowych, tylko, że one nie były tygodniami, a jedynie godzinami. Czas było już spać, bo była już 1.30, a na 7.00 mieliśmy w planach wyjście na szlak.

Kiedy weszliśmy do pokoju Mooliczek położyła się na łóżku i zapytałem się jej co robi bo była wpatrzona w sufit. Na to mi opowiedziała, że kontempluje sufit. Moskit nie mógł zasnąć i nasze rozmowy trwały dłużej. RafałS zasnął dosłownie w połowie wypowiadanego zdania przez Mooliczka i chrapał przez co się śmialiśmy, bo przed chwilą rozmawialiśmy na ten temat, kto chrapie w nocy... Również przed spaniem Moskit opowiedział nam historię jak kupował nóż w sklepie militarnym, a Mooliczek o "K2" od czego nasz ósmy klubowy zjazd weźmie swoją nazwę. Dodam tylko tyle, że nie mogłem zasnąć przez kolejne pół godziny, bo Mooliczek powiedziała do niego zdanie, którego nie zrozumiał i za wszelką cenę chciał to od niej wyciągnąć... Za chwilę "zagrałem" ciężki trance - jak to Mooliczek określił i Moskit poprosił o bis, więc "zagrałem" po raz drugi. Tej nocy jeszcze miała miejsce historia z otwartym oknem.

Kiedy położyłem się spać i się nie przykryłem Moskitowi nie dawało to spokoju i padło jeszcze jedno klubowe hasło [...] W trakcie tego wydarzenia Moskit wymyślił szybki "regulamin spania", a RafałS przed zaśnięciem spał pod ukośnym dachem, więc co jakiś czas walił głową o sufit przed przypadek. Ten dzień, a właściwie noc dobiegała końca...

Po bardzo wesołej nocy przyszedł czas na drugi dzień. Tego wesołego wieczoru Moskit ciągle mówił o jajecznicy jaką to on sobie zrobi i wysunął już nawet plany na kupno jajek gdzieś w gospodarstwie, ale jakoś nigdzie kur nie widzieliśmy w takich ilościach, żeby zaspokoiły one wszechobecny, górski głód Moskita. O 6.15 rano przebudziłem się, bo słyszałem jak z centrum Krościenka dobiega odgłos hejnału czy czegoś podobnego granego na trąbce. Niebo było całkowicie czarne, więc nie wiedziałem jeszcze jaka będzie pogoda na nasz dzisiejszy dzień. Kiedy wstaliśmy wszyscy o 7.00 zauważyliśmy, że brakuje nam Waldka. Po wejściu do jego pokoju zobaczyliśmy, że go tam nie ma, a pościel jest już poskładana. Zaczęliśmy snuć przypuszczenia, a że to gdzieś wyszedł lub poszedł gdzieś chociaż na chwilę. Kiedy nie było go dłużej stwierdziliśmy, że Waldek uciekł, co było dla nas wielkim zaskoczeniem! Ale to były tylko nasze przypuszczenia. Mooliczek napisała sms-a do Waldka, ale jego telefon był wyłączony.

Później ja próbowałem dzwonić, ale też bezskutecznie. Wtedy po dłuższej chwili oddzwonił do nas i powiedział, że zaraz będzie. Od razu nam ulżyło, bo za chwilę w drzwiach stanął Waldek we własnej osobie. Waldek powiedział, że był w kościele na mszy, która rozpoczynała się o 6.30. Mooliczek sama się zdziwiła, bo przecież Waldek poinformował ją o tym wczoraj. No i śmialiśmy się, bo wysuwaliśmy już najgorsze wersje zdarzeń. Czas było przygotować się do wyjścia. Zjedliśmy swoje śniadania. Dodam, że Moskitowi nie udało się zrobić jajecznicy, o której tak myślał. Spakowaliśmy się szybko i ruszyliśmy do samochodu Waldka, którym podjechaliśmy do Sromowców Niżnych, aby tym razem podchodzić o tej strony na Trzy Korony. Jadąc samochodem dowiedzieliśmy się jakiej muzyki słucha, a kiedy skręcaliśmy w drogę która później odbijała na Niedzicę przez odcinek 1,6km (bo tyle ostrych zakrętów wskazywał znak drogowy) mieliśmy fenomenalny widok na Tatry.

Wszystkie szczyty były ośnieżone, a na pierwszy plan wysuwało się pasmo Gerlacha i Łomnicy. Niebo nad Tatrami było całkowicie bezchmurne, czego nie można było powiedzieć o niebie nad Trzema Koronami. Kiedy dojeżdżaliśmy do Sromowców Wyżnych zauważyłem ścięty wierzchołek Trzech Koron i zapytałem czy to są one. Wyglądały dokładnie tak samo jak ścięty Kościelec podczas naszego czwartego klubowego zjazdu. Po dojechaniu na miejsce odnaleźliśmy nasz szlak bardzo szybko i poszliśmy w kierunku schroniska "Trzy Korony". Moskit jak zawsze myślał, co by w nim można było zjeść... Chwilę później, Waldek powiedział, że widzi na szczycie oszronione drzewa, co później okazało się prawdą. Tu zaplanowaliśmy również, że pójdziemy szlakiem "la petit". Szlak, którym szliśmy tuż za schroniskiem był przepiękny, pomimo tego, że była to jesienno-zimowa szarówka to układ skał i wąwóz którym szliśmy był niesamowity. Podejście rozpoczęliśmy leśną ścieżką, która szybko zamieniła się na szlak biegnący skalnym wąwozem.

Już na początku natura dała mi okazję obronić się przed pewnym stwierdzeniem Mooliczka, bo po prawej stronie na pierwszej skale wisiał piękny sopel, którego Mooliczek nie zauważyła po prawej stronie. Idąc wyżej z Moskitem zauważyliśmy po lewej stronie piękne, warstwowe skały, których każda warstwa tworzyła cienki pasek skał ułożonych pionowo. Postaliśmy tu przez chwilę, po czym zauważyliśmy, że nasz szlak skręca w lewo. Jednak tak nam się tylko zdawało, bo skalny wąwóz kończyła zaśnieżona polana, przed którą stała ogromna skała, która przypominała zamurowaną wielką bramę. Nasz "szlak" skręcał szeroką drogą w lewo, po którym płynął wielki potok. Omijanie wód tak nas wciągło, że szybko zdobywaliśmy wysokość, ale nagle Mooliczek zauważyła, że przecież nie ma tu żadnego szlaku. No i musiałem się zawrócić, bo szedłem jako pierwszy, a za mną Moskit. Wróciliśmy do naszej polany i wstąpiliśmy na wąską, ledwo widoczną ścieżkę, która okazała się szlakiem, bo dalej na pierwszym świerku było widać żółty znak.

Podejście tym odcinkiem było wspaniałe, bo szło się bardzo szybko pod górę przy pomocy schodów uformowanych świerkowymi balami. Jednak po przejściu niewielkiego odcinku szlaku doszliśmy do miejsca, w którym były dwie serie drewnianych schodów – podobnych do tych, z zejścia w drodze na Sokolicę – pierwsza to 11 schodów, a druga liczyła sobie 27 stopni, które już nie były oblodzone jak dnia pierwszego na szlaku prowadzącym na Sokolicę. Dalej szlak był bardzo kręty i prawie pod samą Przełęcz Szopka, zwaną również Chwała Bogu, szliśmy uformowanymi schodami z bali jak wyżej. Po lewej stronie na 5 min przed tą przełęczą w głębi lasu widniała wielka skała o kształcie trapezu, która latem chyba nie będzie widoczna, z powodu gęstego lasu. Na przełęczy Szopka podtrzymaliśmy naszą tradycję i napiliśmy się herbatki z termosu. Od tego momentu zaczęliśmy podchodzenie na Trzy Korony, które zdobyliśmy wczorajszego dnia.

W trakcie podchodzenia Moskit podniósł patyk, leżący na ziemi, którym się podpierał, ponieważ jego buty się mocno ślizgały na śniegu. Po wejściu na szczyt, a przynajmniej do miejsca, w którym jest umieszczona tabliczka informacyjna "Trzy Korony 982 m.p.n.m." zobaczyliśmy przepięknie oszronione drzewa i ścięte drzewo z gontowym daszkiem, które opisałem w dniu pierwszym tej relacji. Idąc po metalowej kracie na szczyt (punkt widokowy), po pierwszym zakręcie w lewo, za pionową skałą ja i Moskit zobaczyliśmy oszronione świerki tylko z jednej strony. Przed ostatnimi schodami Moskit musiał rozstać się ze swoim patykiem na chwilę, którego zostawił na 4 schodku od ostatniej płaskiej platformy. Kiedy weszliśmy po metalowych schodach na sam szczyt naszym oczom ukazała się panorama Pienin i Beskidu Sądeckiego. Nasze Krościenko widniało jako wielka bordowa plama na tle białych gór.

Po naszej wschodniej i południowej stronie widzieliśmy setki śnieżnych, pasów, które powstawały poprzez zasypanie miedze niezwykle malutkich pól i śladów po pojazdach spryskujących i nawożących te pola. Były tak gęsto rozmieszczone, że ich magię mogą opisać tylko zdjęcia. Mooliczek wtedy zaważyła, że pod moimi nogami leży gałązka ze "swawolnymi kryształkami" – starsi i wtajemniczeni nowsi klubowicze będą wiedzieli o co chodzi. Mooliczek powiedziała, żebym ją podniósł i zrobiła mi dwa zdjęcia – chyba specjalnie z dedykacją dla MałejBee. Od razu wspomniały mi się kryształki z marcowej Babiej Góry czy też lutowej Baraniej Góry. Na południu widzieliśmy Podskalnią Górę 743 m.n.p.m., która była zielona, a jej szczyt bardzo spiczasty.

Na szczycie wiał mocny wiatr, więc zrobiliśmy jeszcze szybko zdjęcia oszronionych drzew i zeszliśmy na dół, do tabliczki "Trzy Korony 982 m.n.p.m." bo wszyscy chcieli się znowu napić ciepłej herbaty. Jednak po zejściu rozmyśliliśmy się i postanowiliśmy, że zejdziemy zielonym szlakiem do Sromowców Niżnych tak, aby nie iść tym samym szlakiem. Nasza trasa na mapie wyglądała niczym wielkie serce, dlatego zaraz skojarzyły mi się nasze rozmowy z Hipnozy i słynny już "Petit Coeur" z naszego forum. Zejście odbywało się bardzo ciekawą drogą, bo oprócz tego, że na trasie widzieliśmy dwa buki Mooliczka to, kiedy schodziliśmy po zaśnieżonych i mocno udeptanych schodach powiedziałem Mooliczkowi, żeby nie było tylko tak samo jak na Giewoncie jak podczas naszego tatrzańskiego zjazdu. Na tamtym zjeździe przede mną szła grubsza dziewczyna, która upadła z dwoma nogami w powietrzu na tyłek, bo pokropił wcześniej deszcz i było bardzo ślisko.

Po wypowiedzeniu tych słów dosłownie w tym samym momencie Mooliczek powtórzyła jej wyczyn, tyle, że pośliznęła się na jednej nodze i upadła na kość ogonową. Niech zgadnę - chyba ją bardzo bolało... Podnieśliśmy ją we dwóch i ruszyliśmy dalej. Dalej zauważyłem stary pień, z którego pozostała tylko kora, a jego środek był zasypany śniegiem, co dodawało mu uroku. Pokazałem go RafałowiS i najwidoczniej też mu się spodobał, bo zatrzymaliśmy się tu na chwilę. Niżej minęliśmy tablicę informacyjną "Przełęcz Niedźwiadki" na której się zatrzymaliśmy, po czym powędrowaliśmy dalej w stronę Sromowów Niżnych. Przechodziliśmy szlakiem, który wyglądem przypominał bardzo Romankę, ponieważ po lewej stronie opadał stok pod ostrym kątem, a po prawej wznosił się pod równie ostrym kątem. Dokładnie w połowie szlaku na ścieżce leżał stary, wywrócony świerk, którego leśnicy nie usunęli. Musieliśmy się ukłonić przed nim, bo była to tylko jedyna możliwa droga do przejścia.

Dalej schodziliśmy po leśnej ścieżce na której nic się nie zmieniało, ale kiedy las zaczynał prześwitywać, powiedziałem czy widzą to, co ja. Mooliczek odpowiedziała, że widzi. Były to Tatry, których ze szczytu nie widzieliśmy wcale. W tym momencie Moskit uświadomił sobie, że ma przy sobie lornetkę i wyciągnął ją właśnie teraz. Z bliska oglądaliśmy masyw Gerlacha i dwie nieznane nam bliżej góry. Wtedy zatrzymaliśmy się na wielkiej, trawiastej polanie. Tu każdy zjadł swoje śniadanie. Była dopiero 11.20, a byliśmy już blisko przy schronisku "Trzy Korony". I wtedy atrakcji dostarczył nam jeden z mieszkańców Sromowców Niżnych. Słyszeliśmy ryk silnika starego samochodu i za chwilę go zobaczyliśmy. Ktoś jeździł nim po około dwuhektarowym polu i zawracał zarzucając tyłem, po czym znowu rozpędzał się i zawracał "na ręcznym". Dodałem, że brakowało tam tylko muzyki w stylu "up up". Zaśmialiśmy się i poszliśmy na nasz najlepszy szlak jaki czekał przed nami.

Schodziliśmy po ścieżce, ale znaki naszego szlaku już dawno zanikły i musieliśmy przekroczyć jakąś małą rzeczkę i wspiąć się po błotnistym zboczu na tyłach schroniska. Po zdobyciu tego podejścia musieliśmy dodatkowo obejść zaorane pole i jakie było moje zdziwienie kiedy zobaczyłem dziurę w płocie zrobionego z flisackich łódek ogradzającego teren schroniska. Domyśliłem się, że nie tylko my tą nietypową drogą dochodzimy do schroniska. Dwóch, starszych panów zaśmiało się z nas, bo gęsiego wyłanialiśmy się zza tego podejścia. Kiedy weszliśmy do schroniska zauważyliśmy, że jest tu chyba jakieś spotkanie PTTK-u lub coś podobnego, bo przy jednym stoliku siedziało kilkunastu starszych panów ubranych w typowo górskie stroje. My zajęliśmy miejsca na jadalni i każdy z nas, oprócz mnie, zamówił porządny obiad. Moskit nie dostał soli, więc powiedziałem, że nie było lansu z jego strony i się zaśmialiśmy na cały głos.

Na środku sufitu wisiała dziwnie wyglądająca choinka, która była ścięta w połowie, co nie wyglądało najlepiej i "normalnie". W schronisku było strasznie cicho i pusto. Waldek zaproponował, abyśmy pojechali jeszcze na Zaporę Czorsztyńską blisko zamku w Niedzicy. Tak też zrobiliśmy. Po wyjściu ze schroniska doszliśmy jeszcze do samochodu Waldka i udaliśmy się nad zaporę, ponieważ zostało nam jeszcze trochę czasu. Na zaporze była luneta, którą wykorzystaliśmy do oglądania Tatr i panów, którzy pływali po jeziorze pontonem łowiąc ryby. Wracając do domu zatrzymaliśmy się na jakimś przystanku PKS-u, aby ostatni raz popatrzeć na Tatry. Wyciągnęliśmy aparaty i zobaczyłem, że jakiś inny samochód zatrzymuje się obok naszego, ale nadjechał z drugiej strony. Ku mojemu zdziwieniu ludzie z tamtego samochodu zrobili dokładnie to samo! Wyszli, wyciągnęli aparaty i podziwiali widoki. RafałS poszedł na drugą stronę ulicy, a kiedy wszedł na zasypany mostek, zapadła mu się noga robiąc w tym mostku dziurę.

Zaśmialiśmy się głośno i nazwaliśmy to miejsce przełęczą RafałaS. Wracając dalej samochodem, rozmawialiśmy o tym, co sądzą o nas rodzice i przyjaciele kiedy jedziemy w góry. Podsumowałem to jednym zdaniem – tak samo jak to moja mama mówi, że "Urlop mam cięższy niż robotę". Po tej wycieczce wróciliśmy do naszego domu, gdzie szykowaliśmy się do wyjazdu. Przed domem widzieliśmy samotną owcę, która przypadła do gustu nam wszystkim. Niestety Mooliczek nie miała już miejsca na karcie w aparacie, dlatego nie udało jej się zrobić zdjęcia tej owcy. Kiedy weszliśmy do domu, z balkonu zobaczyliśmy już małe stado owiec, które sfotografowałem, bo zostało mi parę zdjęć. Po około pół godziny zapłaciłem za nocleg i spakowaliśmy się ruszając na autobus, który jechał do Katowic. Uprzednio pożegnaliśmy Waldka i zaprosiłem go na nasz ósmy klubowy zjazd "K-cwaj".

Kiedy byliśmy w drodze na rynek, gdzie miał przyjechać nasz autobus, właściciel domku w którym spaliśmy podjechał i zatrzymał się koło nas i zapytał: "Czyja to komórka?", "który to zakochany?". Odpowiedziałem, że to moja komórka - fakt przypomniało mi się, że zostawiłem ją w łazience... W autobusie było równie śmiesznie, bo wszystkie oparcia były powieszone na rurach i można je było zdejmować. Najbardziej Mooliczka i Moskita dziwiło to, że ja i RafałS siedzieliśmy w kurtkach podczas gdy w górach było o wiele zimniej. Mooliczek i Moskit się rozbierali w dalszym ciągu, bo siedzieli pod fotelami, pod którymi były włączone ogrzewanie. Ale się zdziwili kiedy się o tym dowiedzieli i zaraz się przesiedli o jeden rząd do przodu – przed nas. Stąd podziwialiśmy przepiękną panoramę Tatr, a kiedy na wysokości Myślenic utworzyły się korki poznaliśmy, co to znaczy być kierowcą w Krakowie jak to mówił Mooliczek. Tu pocieszałem Moskita, bo na drogowskazie było napisane: "Gdańsk 792". Zabrzmiało to bardzo optymistycznie...

W Krakowie niestety musieliśmy się pożegnać. Jak się dowiedzieliśmy Moskit spóźnił się na pociąg aż o 1 minutę i następny miał dopiero o 22.00 podczas gdy teraz była 18.10. Napisał mi sms-a, że on to wszystko .... i idzie teraz na piechotę do tej Gdyni. I w takim wesołym akcencie nasz klubowy zjazd się zakończył...