VIII Zjazd Klubowy - Tatry - grudzień 2007

Michał

 

CHOCHOŁLAND - DEPESZ TŁA - ÓSMY ZJAZD KLUBU GÓRY-SZLAKI - TATRY - 23.12.2007

Już na samym początku było ciekawie, bo na 20min przed wyjściem na autobus zasnąłem na kanapie i zdążyłem tylko dlatego, że obudził mnie mój brat Zombie i dobiegłem na przystanek na czas. Na dworcu PKP Katowice o godzinie 0.21 zadzwoniłem po RafałaS, który był już na miejscu wcześniej i jak zawsze okupował tutejszą kafejkę internetową. Przyznał, że znowu nikogo nie ma na forum. W pociągu było tak tłoczno, że całą trasę do Krakowa jechaliśmy na stojąco i na dodatek jakaś pani z dzieckiem przechodziła wszystkie wagony 5 razy, bo pomyliła składy i musiała przenosić wszystkie bagaże z ostatniego wagonu na początek. Po dotarciu do Krakowa o godzinie 2.54 powiedziałem RafałowiS, że może zadzwonimy po Szpieka, bo jak my nie śpimy to ona też nie musi. Ostatecznie tego nie zrobiliśmy.

Do naszego autobusu zostało nam jeszcze 3h 40min, więc musieliśmy zagospodarować ten czas. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy zobaczyliśmy, że w Krakowie jest wszystko zamknięte, ulice puste i ani jednego korku, a wszystko było otwarte dopiero od godziny 5.00. I tak prysł mit Krakowa - miasta, które nie śpi... Jako, że nie było gdzie się podziać musieliśmy przesiedzieć te dwie godziny, do piątej na dworcu. I znowu Kraków nas zaskoczył. Usiedliśmy obok pana, który najwidoczniej reagował na nasze każde wypowiedziane słowo, bo kiedy coś powiedzieliśmy to warczał jak pies. Chyba go mocno głowa bolała. Za chwilę pojawił się Fircyk czy też Macho, który mówił, że on jest Macho i kobiety go nie ruszają. Wtedy jakaś starsza babcia wyskoczyła i chciała się z nim... bić, bo powiedziała, że to nie Polak i oszukuje ludzi, a kiedy dwóch chłopaków weszło na dworzec, żeby zobaczyć rozkład, zapytała czemu tak stoją jak mikołaje. Chyba też nie miała swojego najlepszego dnia, ponieważ doczepiała się o wszystko i wszystkich, których napotkała na swojej drodze.

Atrakcje się jeszcze nie skończyły, bo kiedy zeszliśmy do męskiej toalety, to usłyszeliśmy jakieś głosy z jednej kabiny - choć na szczęście jeden męski, a drugi damski. Po tylu wrażeniach musieliśmy się koniecznie stamtąd przenieść na dworzec autobusowy RDA. Czekaliśmy tu na Szpieka. Byliśmy pozytywnie zaskoczeni, bo obok Szpieka stała Mooliczek, więc wiedzieliśmy, że będzie bardzo wesoło. Zajęliśmy szybko miejsca w autobusie, a co najlepsze byliśmy w nim tylko my (doskoczył do nas Tomek - kolega Szpieka) i na przodzie dwóch ludzi. Tomek zajął miejsca z tyłu autobusu i położył się spać po wczorajszej imprezie. Kiedy przejeżdżaliśmy przez Beskidy zauważyliśmy, że pogoda się mocno popsuła, ale były to tylko mgły, które od Nowego Targu ustąpiły i pogoda była iście wycieczkowa. Od teraz podziwialiśmy panoramę Tatr mieniącą się różowymi i fioletowymi odcieniami od wschodzącego Słońca. W Zakopanem szukaliśmy busa do Doliny Chochołowskiej. Znaleźliśmy PKS-a o 8.55, ale Mooliczek po drugiej stronie wypatrzyła busa, który odjeżdżał już w tamte strony, więc zabraliśmy się jak najszybciej i pojechaliśmy.

Ja i RafałS musieliśmy wysiąść w Kirach, bo na Królewskiej 25 na Rysulówce w Kościelisku mieliśmy zarezerwowany nocleg. Umówiliśmy się tak, że szybko się zakwaterujemy i jak najszybszym tempem postaramy się dołączyć do nich. Mooliczek, Tomek i Szpiek tymczasem szli do Schroniska na Polanie Chochołowskiej. Na szczęście bardzo szybko znaleźliśmy nasz domek i nie trzeba było nam więcej niż 5min czasu, aby się zakwaterować i wyruszyć na szlak. Żwawym krokiem ruszyliśmy na zielony szlak Drogą pod Reglami. Już na początku mieliśmy problem z jego odnalezieniem, ale dzięki mapie szybko sobie poradziliśmy i weszliśmy na szlak, na którym polany i las tworzyły ze sobą granicę. Kiedy doszliśmy do wyciągu narciarskiego, zobaczyliśmy, że nasza droga się gdzieś urywa, a z mapy wynikało, że trzeba przeciąć ten wyciąg i iść wzdłuż granicy lasu. Tak też zrobiliśmy i po dłuższej wędrówce pojawiły się znaki zielone. Idąc dalej utrzymywaliśmy szybkie tempo i już wkrótce wstąpiliśmy na główną drogę w Dolinie Chochołowskiej. Została nam ostatnia prosta, ale za to jaka długa (1h 55min).

Żeby nie tracić czasu szliśmy bardzo szybkim tempem i nie zatrzymywaliśmy się ani na chwilę. Kiedy robiłem zdjęcia RafałS szedł dalej, a ja do niego dołączałem. Tymczasem Mooliczek spisywała już tego Grzesia na straty, ponieważ tego samego dnia ona i Szpiek musiały już wracać. Mniej więcej na 25min przed schroniskiem spotkaliśmy dwie dziewczyny, z którymi szliśmy przez chwilę, ale musieliśmy szybko się z nimi pożegnać, bo czas powrotu narzucony przez Mooliczka i Szpieka nas gonił. Utrzymując ciągle takie tempo rozgrzaliśmy się i byliśmy już przygotowani na podejście na Grzesia. W schronisku byliśmy o 11.40. Posiedzieliśmy tu do 12.00 i już był czas najwyższy iść na Grzesia. W schronisku Mooliczek i Szpiek kupiły sobie już legendarną w naszym klubie książeczkę "Panoramy Tatrzańskie". O dziwo była tu tańsza niż w Zakopanem i kosztowała jedyne 10zł. W jadalni schroniska w Dolinie Chochołowskiej zrobiłem zdjęcia naszej ekipie, po czym wyszliśmy na szlak. Przed nami szła grupa, która miała te same zamiary, co my, więc szliśmy za nimi, bo ścieżka była wąska.

Grupa idąca przed nami wędrowała zwartym szykiem przez 20min, ale później widzieliśmy, ze tamtym dziewczynom było już coraz gorzej i grupa zaczęła się rozpadać. W tym momencie wyprzedziłem je i poszedłem kawałek swoim tempem. Na to Mooliczek powiedziała, że Mosor złapał już swoje tempo. Chwilę później mieliśmy pierwszy prześwit w lesie i mieliśmy okazję zrobić zdjęcia Trzydniowiańskiemu Wierchowi. Idąc wyżej, Mooliczek i Tomek zaczęli prowadzić francuskie rozmowy, których nie byłem w stanie powtórzyć, a co dopiero zapamiętać, więc powiedziałem "depesz tła". Na to Mooliczek odpowiedziała, że to, to wiem co, to znaczy, bo znaczyło to nic innego jak "pospiesz się". No i się zaśmialiśmy. Później ja i RafałS zaczęliśmy ich wyzywać od poliglotów i wykształciuchów. Idąc żółtym szlakiem na Grzesia mieliśmy do pokonania ostatni nawracający zakręt, dlatego kiedy go przeszedłem, a zauważyłem Tomka w dole powiedziałem, żeby "założył szczura". Kiedy zaprał się kijkami i postawił pierwszy krok, zapadł się i powiedział, że tędy się nie da - to oczywiście w cenzurowanej wersji. Za tym zakrętem pozostało już nam tylko wejście ponad górną granicą lasów. Ja i RafałS szliśmy na przodzie, a za nami Mooliczek i Szpiek. Tomek został gdzieś w tyle, bo robił zdjęcia górom z pomocą dwóch na pół przyciemnianych szybek zakładanych na obiektyw.

Przed szczytem przeszliśmy przez małą bulę, na której stał słupek graniczny i odtąd ruszyliśmy wszyscy na samą górę bez Tomka, na którego czekaliśmy. Kiedy staliśmy wpatrzeni w opisywaną bulę przez dłuższy okres czasu nie widzieliśmy Tomka. Dopiero po dłuższej chwili wyłonił się zza niej, ale zaraz się zatrzymał i zaczął robić zdjęcia, a kiedy zszedł 2 kroki ze szlaku, żeby znowu zrobić zdjęcie zażartowałem, że "założył szczura", żeby szybciej dojść do nas. W końcu stanęliśmy w komplecie na szczycie. Zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcie, a po chwili pojedyncze z kartką "Pozdrowienia z Tatr dla: Klub Góry-Szlaki". Tomek pomógł nam w wykonaniu grupowego zdjęcia z klubową flagą, gdzie w tle mieliśmy Czerwone Wierchy i Ornaka. Po tym zdjęciu Szpiek chciała zrobić czemuś zdjęcie, ale nie wiem czemu i położyła się na śniegu jakby na coś polowała. Również na szczycie zrodził się pomysł pójścia na Wołowiec. Ja byłem od razu chętny i trzeba było nieco przekonać do tego RafałaS. To, że będziemy mieli zejście w nocy, mieliśmy już zapewnione. RafałS był niezdecydowany, ale po słowach Szpieka: ""Nie bądź mięczakiem" jakoś szybko się zdecydował. Chwilę po tej męskiej decyzji Tomek powiedział, że bardzo ładnie widać ""Ostre Ruchacze", po czym się zaśmialiśmy głośno. Tymczasem na szczyt doszły dwie dziewczyny, które spotkaliśmy na 25min przed schroniskiem w Dolinie Chochołowskiej. Kiedy rozsiadły się na pobliskich kamieniach, RafałS zaczął się przebierać. Rozebrał z siebie całą górę, a później spodnie i założył wszystko nowe, bo miał wszystko przemoczone. Mieliśmy trochę ubawu z tą sytuacją...

Czas było się żegnać i ruszać na Wołowiec. Od tego momentu szliśmy w trójkę: Ja, RafałS i Tomek. Zejście z Grzesia nie było ciekawe, bo cały czas zapadały nam się nogi w kosodrzewinie przysypanej śniegiem. Na szczęście ten odcinek nie był długi i dalej wędrowaliśmy po dosyć przyjemnym, ubitym śniegu. Tomek robił na tym odcinku dużo zdjęć, bo widoki były tu naprawdę bardzo ciekawe i niepowtarzalne. Po chwili Tomek zapytał nas czy chcemy kawę z termosu wymieszaną na pół z kakaem, ale odpowiedziałem, że napijemy się jej na szczycie Rakonia. Idąc dalej zauważyliśmy dwóch Murzynów (dziewczynę i chłopaka) wracających z tego szczytu co nas lekko zaskoczyło. Bardzo zależało mi na ujrzeniu zachodu Słońca z Rakonia, ale Tomek co chwilę zatrzymywał się, aby zrobić zdjęcie, dlatego ja i RafałS powiedzieliśmy, że my pójdziemy trochę szybciej i poczekamy na szczycie. Na ostatnim podejściu byłem zmęczony utrzymywaniem szybkiego tempa, ponieważ widziałem, jak okoliczne szczyty robią się coraz bledsze, niebo ciemniejsze, a zachód czerwienieje. Myśl, że się spóźnię na zachód Słońca utrzymywała mnie przy siłach, więc wchodziłem najszybciej jak tylko mogłem. Jakie było moje zdziwienie, kiedy wszedłem na szczyt, a tam... zachód słońca przysłaniają wyższe góry!!! Były to Trzy Kopy.

No cóż, ale niebo na zachodzie przybrało bardzo ładny, czerwony kolor, a na wschodzie pojawił się Księżyc w pełni. Mało tego, na dole widzieliśmy jak pomału oświetlają się wsie, a na południu czernieje Ostry Rohac. Po dłuższym odpoczynku doszedł do nas Tomek i rozłożył swój sprzęt do fotografowania. Po sesji zdjęciowej, wyciągnął jajko, któremu obowiązkowo musiałem zrobić zdjęcie. Drugie zdjęcie zrobiłem temu jajku, kiedy postawił je na słupku granicznym. Na szczycie Rakonia dopadł nas całkowity zmrok, który jednak trochę się rozjaśnił, po tym jak Księżyc zaczął się unosić coraz wyżej. Wtedy zadzwoniłem do pani, u której się zakwaterowaliśmy i powiedziałem, że wrócimy koło 23.00 - 00.00 i żeby się nie martwiła. Zapytała się, gdzie jesteśmy, na odpowiedziałem, że na Rakoniu. Jakie było moje zdziwienie kiedy usłyszałem takie pytanie od kobiety, która mieszka tam od urodzenia, a teraz miała grubo ponad 50 lat: "A gdzie to jest?". Po usłyszeniu tego pytania myślałem, że spadnę tam z wrażenia w przepaść, której tam nie było. Powiedziałem, że jest to w Tatrach, na to ona odpowiedziała, żebyśmy uważali na siebie. Po sfotografowaniu okolicy i zjedzeniu między innymi jajek, czas było schodzić. Zejście z Rakonia było nieciekawe, bo sam stok tuż pod szczytem był oblodzony i musieliśmy obejść ten kawałek. Tomek miał ze sobą raki, więc jemu było łatwiej, ale i my daliśmy radę, bo znaleźliśmy alternatywne zejście obok. Kiedy byliśmy w połowie drogi między Grzesiem, a Rakoniem zatrzymaliśmy się nad kawałem lodu, od którego odbijało się światło Księżyca. Obowiązkowo trzeba było tu zrobić zdjęcie. Nieco dalej robiliśmy zdjęcia zachodnim stokom Tatr Słowackich. Zdjęcia powychodziły przepięknie.

Podchodząc na Grzesia Tomek zaczął rozmawiać o jego byłej dziewczynie i tak nam upłynął czas do szczytu Grzesia. Tu po raz ostatni pooglądaliśmy przecudowne Tatry nocą i zaczęliśmy schodzić w dół. RafałS doszedł do wniosku, że nie jest to takie trudne jak to się mogło wydawać i powiedział, że aby coś można było powiedzieć na ten temat, trzeba tego spróbować. Zejście było o tyle ciekawe, że niektóre odcinki w lesie można było zjechać sobie na tyłku, a schodząc ja i RafałS zaliczyliśmy po dwie efektowne wywrotki. Przyznam, że po pierwszej nie chciało mi się wstać, poczekałem chwilę, po czym dopiero wstałem z pomocą RafałaS. W schronisku zjadłem obowiązkowo tatrzańską zupę mleczną, a RafałS jak zawsze szukał... grzanego wina. Tym razem znalazł. RafałaS suszyło bardzo mocno, bo kupił piwo, grzane wino i litrowy sok grejpfrutowy. W jadalni spotkaliśmy tych Murzynów, których mijaliśmy wchodząc na Rakoń. Po odpoczynku w schronisku poszliśmy na ostatniego busa na początku Doliny Chochołowskiej. Tomek nie umiał wytrzymać i przy schronisku zatrzymał się, aby zrobić zdjęcie Kominiarskiemu Wierchowi.

Idąc dalej widzieliśmy prawie pionową ścianę skalną obrośniętą świerkami. Światło Księżyca odbijało się tak mocno, że świerki wyglądały jak gdyby były oświetlone reflektorami. Nieco wyżej, ponad tą ścianą, tego efektu już nie było, co dodało uroku temu zjawisku. Staliśmy wgapieni w tą ścianę świerków przez dłuższą chwilę. Po przejściu połowy Doliny dotarliśmy do drewnianej budki obok, której stały dwa oszronione drzewa, którym trzeba było zrobić zdjęcia. Tomek miał ułatwione zadanie, bo miał ze sobą statyw. Ja zrobiłem go sobie z parapetu drewnianej budki i zdjęcia wyszły równie pięknie. Tomek musiał przyspieszyć tempa, ponieważ następnego dnia musiał być w pracy o 8.00, a był to już jego ostatni bus do Zakopanego. Kiedy po paru minutach dochodziliśmy i my do tego busa musieliśmy pobiec ostatni kawałek, bo zauważyliśmy go w oddali. Otwarłem drzwi, a w środku widziałem Tomka, który już sobie odpoczywał w jego środku. Powiedziałem, że chcemy jechać na Kiry, na to kierowca odpowiedział, że jedzie tylko przez Rysulówkę. Ucieszyłem się, bo to nam było po drodze, ponieważ tam mieszkaliśmy. I tak zakończył się ten piękny zimowy dzień w Tatrach, choć chciałoby się rzec, że również i noc...

a i RafałS wstaliśmy około godziny 8.00 rano. RafałS wyjeżdżał tego dnia, bo musiał zdążyć na Wigilię, dlatego zaczął powoli się pakować. Widziałem za oknem trochę chmur i nie wiedziałem, czy iść na szlak czy też nie. Zastanawiałem się nad Ciemniakiem... O 8.45 wyszliśmy przed domek i poszliśmy na przystanek, skąd RafałowiS o godzinie 8.55 jechał bus do Zakopanego. Szybko pożegnaliśmy się i samemu ruszyłem w kierunku Doliny Kościeliskiej. Zdziwienie moje było tym większe, że znalazłem otwarty kiosk, gdzie mogłem kupić jakieś picie. W Kirach przeszedłem przez ulicę i już znalazłem się w Dolinie Kościeliska. I znowu się zaskoczyłem mocno, bo o dziwo była tu otwarta budka, gdzie pobierano opłaty za wstęp do TPN-u. W lecie bilet kosztował 4.40zł, a teraz 3.20zł co mnie znowu zdziwiło. Zauważyłem, ze przy wejściu postawiono nowe tablice informacyjne i tablicę: "Tatrzański Park Narodowy - Dolina Kościeliska", których wcześniej nie było.

Po wykupieniu biletu i przekroczeniu bramy na początku tej doliny po lewej stronie widziałem piękny naciek wodny na pionowych skałach, który dawno już zamarzł. Utworzyły się tu wielkie sople, a w środku nich wielka dziura, która dodała uroku temu miejscu. Po 15min wędrówki znalazłem się na rozstaju szlaku zielonego biegnącego Doliną Kościeliska, czarnego prowadzącego do Doliny Chochołowskiej Drogą nad Reglami i czerwonego na Ciemniak. Moim celem był Ciemniak, więc wybrałem czerwony. Na początku przeszedłem drewniany mostek, na którym było mnóstwo ubitego śniegu i od teraz czekała mnie długa wędrówka lasem. Nie patrzyłem wcześniej na mapę jeśli chodzi o ten szlak i wydawało mi się, że powinienem wejść tam w około 2h 25min. Kiedy zobaczyłem napis 3h 50min trochę mnie to zdziwiło, ale nie zrezygnowałem, bo miałem wielkie chęci tam wejść, a wczoraj miałem nocne zejście z Rakonia przez Grzesia, więc i teraz musiałem dać rady.

Dwie minuty szedłem po równym szlaku, po czym zaczęło się podejście na Upłaziański Wierszyk (1203). Przyznam, że po wczorajszym dniu jakoś szybko się pociłem i nie wiedziałem co dalej robić, bo było mi jakoś nie tak. A więc pomyślałem sobie zobaczę jak będzie dalej. W trakcie podchodzenia na ten szczyt miałem chwilowy prześwit w lesie i widok na Kończystą Turnię i Zawiesistą Turnię, którym zrobiłem zdjęcie i pomyślałem, że już chciałbym być na tamtej wysokości, bo stałem dopiero u ich stóp. Z każdym krokiem szło mi się coraz lepiej i po niedługim czasie znalazłem się na Polanie Upłaz, na której szlaki rozdwoiły się, ale obojętnie który bym wybrał, to wybrałbym dobrze, bo oba łączyły się w jeden. Tuż przed polaną usiadłem na niewielkim kamieniu, który wystawał jako jedyny w tej okolicy zza grubej warstwy śniegu, gdzie się napiłem i poszedłem dalej. Przy wejściu na tą polanę pojawiła się tablica informująca o zagrożeniu lawinowym.

Szerokim łukiem szedłem po Polanie Upłaziańskiej, po czym szlak skręcał po zboczu Upłaziańskiej Kopy (1457) świerkowym lasem, w którym to świerki były już bardzo niskie za sprawą wysokości na której się znajdowały. Po opuszczeniu lasu na chwilę obchodziłem małą formację skalną, za którą znalazłem się za chwilę i podziwiałem ją już z pewnej wysokości. Idąc po stromym stoku uświadomiłem sobie, że to co sobie powiedziałem na dole: "Jak chciałbym być już na tej wysokości" zrobiłem już z nawiązką i szedłem dalej i wyżej. Idąc dalej pokonywałem las złożony z niskich świerków, które szybko zamieniały się na przysypane śniegiem krzaki kosodrzewiny. Ten odcinek był jednym z gorszych, ponieważ noga się często zapadała na zaspach, pod którymi były gałęzie kosówki. Kiedy wyszedłem ponad górną granicę kosodrzewiny ładnie było widać stąd Giewont (1894), a za mną Kominiarski Wierch (1829) i jego 4 Rzędy Smytniańskie.

Do Chudej Przełączki (1850) szło mi się coraz lepiej, ale ktoś zmienił tu przebieg szlaku i "pociągnął" go przez Chudą Turnię (1858), bo przejście właściwym szlakiem w tych warunkach groziło zejściem lawiny lub raczej pewnym poślizgiem i zjazdem na sam dół Kamienistej Doliny Wielkiej Świstówki. Przejście tą małą granią było dla mnie emocjonujące, ponieważ było to wąskie przejście między dwoma skałkami, za którymi po lewej i prawej stronie widniał tylko stromy stok i perspektywa zjazdu do którejś ze skalnych dolin. Tu trzeba było uważać bardzo i starałem się robić to jak najwolniej i najbezpieczniej jak było to możliwe. Dodatkowo adrenaliny dodawał fakt, że szlaku nie było widać, bo znajdował się za skałą głęboko w dół, gdzie musiałem zejść po tej grani. Ten odcinek był bezpieczny, bo skała nie była w ogóle oblodzona i były dobre punkty zaczepu, więc podjąłem decyzję o dalszej wędrówce.

Przed sobą widziałem jeden mniejszy szczyt, a za nim dużo większy - ten właściwy - Ciemniak (2096) i jedynego człowieka w górach, który szedł już przez Krzesanicę. Podejście na mniejszy szczyt zwanym też Twardym Grzbietem sprawiło mi trochę problemu, bo tuż pod jego szczytem podejście było mocno oblodzone i nie było gdzie postawić stopy. Po lewej stronie zauważyłem, małą kępę kosodrzewiny, więc pomyślałem, że tam się da postawić solidne kroki i tak też było. Udało się przejść całkowicie bezpiecznie stawiając kroki w zapadającym się śniegu. U góry tego mniejszego szczytu miałem już przed sobą tylko Ciemniaka, na którego podejście miało być już łatwiejsze. Rzeczywiście prawie do samej góry szedłem po trawie, kamieniach i płatach śniegu, co pozwoliło mi nadrobić nieco czasu i tutaj kroki były pewne.

Jedynie pod samym szczytem na wysokości około 2080 miałem dylemat czy... nie rezygnować, bo przede mną widniał wielki płat lodu, a tym razem nie miałem, ani po lewej ani po prawej stronie jakiegoś alternatywnego wejścia. I na około 16 metrów przed szczytem miałem rezygnować, gdy spróbowałem w tym lodzie "wykopać" jakieś stopnie. Widziałem, że to się udawało, więc szedłem wyżej i tak doszedłem na szczyt. Na Ciemniaku zrobiłem sobie zdjęcie i temu co mnie otaczało czyli Małołączniak (2096), Kominiarski Wierch (1829) panorama Tatr wysokich z Krywaniem (2495) na czele, Smreczyński Wierch (2066), Kamienista (2121) i Błyszcz (2159). Ze szczytu pozdrowiłem Mooliczka i RafałaS i czas było już schodzić. Znowu czekało mnie to zejście wielkim płatem lodu, więc postanowiłem, że zjadę na nim hamując niżej, bo pod tym płatem, była gruba warstwa śniegu. W tym miejscu nie było żadnych przepaści, ani nie widniała perspektywa długiego zjazdu do skalnej doliny, więc mogłem sobie na takie coś pozwolić.

Po udanym zjeździe tym płatem szybko wytraciłem prędkość na śniegu i za chwilę na wielkim płacie trawy i drobnych kamieniach. Tutaj ku mojemu zdziwieniu na wysokości przekraczającej 2000 m.n.p.m. zauważyłem na wielkim płacie śniegu wędrującego... samotnego nartnika - czyli owada potrafiącego chodzić po powierzchni wody. Zdziwiło mnie to skąd on się tam wziął i jak tam przeżył. Po tym zdarzeniu zorientowałem się, że odkleiła mi się podeszwa i trzyma się tylko na przedniej części buta, bo w lewą nogę było mi strasznie zimno, ponieważ na wewnętrznej stronie podeszwy nagromadziło się mnóstwo ubitego śniegu. Musiałem koniecznie wystrugać ten śnieg, żeby nie dostać odmrożeń i zawinąłem tego buta bandażem tak mocno jak tylko się dało. Śnieg na szczęście się nie dostawał do środka buta i dalsze zejście odbywało się normalnie. Kiedy schodziłem obok płatu lodu, koło którego rosła mała kępa kosodrzewiny zauważyłem, że ten etap stał się łatwiejszy i nie stworzył mi żadnych problemów.

Czekało mnie jeszcze tylko przejście granią, którą opisałem wyżej, ale że większość trzeba było podejść, to ten etap stał się również łatwiejszy. Teraz został mi las złożony z małych świerków i kosodrzewiny. W pewnym momencie ścieżka odbiegła za bardzo w prawo (przynajmniej tak mi się wydawało), bo pojawiały się tu cierniste krzewy, których wcześniej nie było. Zawróciłem do momentu, w którym skręciłem w prawo i wybrałem tą drugą. Tam na dnie widziałem małą formację skalną, którą opisywałem przy podchodzeniu. Była tak malutka widziana z tej wysokości, że widniała stąd tylko jako trzy małe czarne punkciki na tle hektarów lasów. Schodząc niżej już nic mnie nie zaskoczyło. Idąc Doliną Kościeliska widziałem po raz drugi jakiegoś człowieka tego dnia, bo tą doliną wędrowały już całe rodziny. Tuż przy ośrodku sportowym "Biathlon" jakiś starszy góral podwiózł mnie do mojej kwatery, bo jechał w tamte strony, a za chwilę widziałem już całą kawalkadę takich bryczek pełnych ludzi.

W każdej bryczce jedna osoba trzymała rozpaloną pochodnię na tyłach wozu i tak jechali po wiosce. Domyślałem się, że jest to jakaś wigilijna tradycja, ale tego nie byłem pewien. Kiedy wróciłem do domu żal mi było tego, że jutro już nigdzie nie pójdę, bo miałem rozwalone buty i w takich już nigdzie się nie da pójść, a jeszcze trzeba było wrócić w tych samych... Kiedy położyłem się spać widziałem tylko, jak Księżyc w pełni widnieje za moim oknem i wiedziałem, że jutro będzie piękna pogoda...

Jest 7.46 rano i wstałem z myślą, że już nigdzie nie pójdę, bo mam rozwalone buty. Na lewym bucie odpadło mi już 3/4 podeszwy, która trzymała się tylko na żyłce, którą kiedyś w domu szyłem przód tego buta. Pogoda była taka sama jak na Grzesiu i Rakoniu czyli bezchmurna i żal mi było stracić tego dnia, bo kto wie kiedy znowu będę w Tatrach. Wpadłem na pomysł, że obandażuję oba buty tak mocno jak tylko się da i tak wyruszę na szlak. Tak więc szybko otwarłem mapę i oglądnąlem co mogłem jeszcze zaliczyć. Wybór padł na Starorobociański Wierch. Zjadłem szybko moje stałe śniadanie czyli chleb z czekoladą i wyruszyłem na szlak. Idąc do parkingu w Kirach drogę przecięła mi sarna. W Dolinie Kościeliskiej znowu miałem okazję obejrzeć wielkie sople na pionowej skale. Tego dnia nie pobierano opłat za wstęp do Parku Narodowego. Kiedy dochodziłem do schroniska Ornak, miałem wspaniałe widoki na ornaczańskie szczyty oraz na Kominiarski Wierch.

Tego dnia nie mogłem nigdzie kupić czegoś do picia, więc szukałem jakiegoś źródełka z którego mógłbym nabrać sobie wody. W Dolinie Kościeliskiej nie znalazłem takiego, a kiedy pomyślałem, że można by było napełnić butelkę z Kościeliskiego Potoku przypomniał mi się "Murowaniec za kulisami", przez co od razu zrezygnowałem z tego pomysłu. Przy schronisku płynął bardzo mały potoczek, do którego zejście było zasypane śniegiem i zabudowane drewnianym płotem. Właśnie tu napełniłem butelkę i parę kroków dalej zobaczyłem coś niezwykłego. Było to wydanie kryształków swaworowskiego w wydaniu ornaczańskim. Cały płot był pokryty przestrzennymi kryształami lodu, które łączyły się w wielkie kwiaty złożone z trójkątnych, pojedynczych kryształków, na których brzegach było widać wzór z sześciokątnych płatków śniegu wyrzeźbionych przez mróz. Długo stałem wgapiony w te kryształki i robiłem im mnóstwo zdjęć.

Cisza była tu tak wszechobecna, że kiedy dotknąłem jednego takiego kryształku, to było słychać jak się odrywają i spadają na śnieg zalegający na ziemi. Odgłos przypominał przytłumiony dźwięk tłuczonego szkła. Bardzo spodobało mi się to, co tu zobaczyłem i słyszałem, ale czas już było iść dalej. Wybrałem żółty szlak do Iwanickiej Przełęczy (1459). Podejście na całym szlaku było bardzo strome i można było się szybko zmęczyć. Idąc wzdłuż zamarzniętego Potoku Iwanowskiego po lewej stronie widziałem Suchy Wierch Ornaczański (1832), który wyłaniał się w prześwitach leśnych. Tuż przed wejściem na tą przełęcz trzeba było jeszcze przejść serpentyną, z której były dobre widoki na okoliczną dolinkę. Na przełęczy zatrzymałem się na chwilę, bo widziałem tu skalisty szczyt Kominiarskiego Wierchu (1829) na tle błękitnego nieba. Był to iście bajkowy widok i chciałem, żeby trwał jak najdłużej. Teraz wybrałem zielony szlak na Siwą Przełęcz przez Ornak.

Na tabliczce było napisane, że dojdę twam w 2h 05min. Pierwsze 10min szedłem przez las, w którego połowie po prawej stronie widziałem stary i pusty w środku pień. Po przejściu tego odcinka, moim oczom ukazało się bardzo strome podejście na Suchy Wierch Ornaczański (1832). Było tu tyle śniegu, że co kilkadziesiąt kroków musiałem odpoczywać, ponieważ szybko męczyłem się od tych zasp. Co chwilę oglądałem się za siebie, bo Kominiarski Wierch prezentował się z tej strony najokazalej. Na tym podejściu wydeptane ścieżki rozdwajały się co parę metrów, ale i równie szybko się łączyły w jedną całość. Było to spowodowane tym, że każdy, kto szedł tamtędy wcześniej, wytyczał sobie nową ścieżkę, bo stara była pozapadana między gałęziami przysypanej kosodrzewiny. Po dłuższym czasie udało mi się w końcu zdobyć Suchy Wierch Ornaczański i to, co zobaczyłem przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

Przede mną stały dziesiątki białych szczytów i przysypanych stoków oraz szczyty, przez które musiałem jeszcze przejść czyli: Ornak (1854), Zadni Ornak (1867) i Kotłowa Czubka (1840). Przejście Suchym Wierchem było bardzo widokowe i ciekawe, ponieważ idąc naprzód szedłem po równinie, którą przecinał duży płat lodu. Kiedy przechodziłem po jego powierzchni nie zostawał tu ani jeden ślad za mną i z daleka wyglądało to, jakby szlak się urywał w tym miejscu. Światło słoneczne odbijało się od śniegu tak mocno, że miałem wrażenie jakbym miał dookoła miliony małych diamentów mieniących się żółtym światłem. Dalej robiłem setki zdjęć, a kiedy przyszło przejść przez Ornak poczułem, że będzie nieco trudniej. W lecie szlak biegnie tutaj szczytem, a teraz ktoś przeszedł stromym stokiem obok szczytu. Stok był na wpół oblodzony, co pozwalało wbijać tylko brzegi butów w jego powierzchnię. Nad głową wisiał wielki nawis lawinowy, co dodawało mi strachu.

Pod sobą miałem tylko strome zbocze, które kończyło się gdzieś daleko w dolinie i przyznam, że myślałem co by było, gdybym się pośliznął, dlatego wbijałem tu bardzo mocno buty i robiłem to bardzo wolno, aby mieć pewny krok. Starałem się nie myśleć o tym nawisie lawinowym, który wisiał mi ciągle nad głową i przechodziłem stopniowo opisywany odcinek. Po jego przejściu zauważyłem wielką przełęcz. Była to Ornaczańska Przełęcz (1795). Zadni Ornak nie wyglądał jakoś okazale, ale kiedy zszedłem do tej przełęczy nagle wyrósł do ogromnych rozmiarów i dopiero teraz było widać ile mam jeszcze do wejścia. Na tym odcinku co chwilę sprawdzałem jak się mają moje zapięcia trzymające bandaże, które z kolei utrzymywały podeszwę na miejscu, bo przy podchodzeniu na Suchy Wierch Ornaczański zgubiłem takie jedno zapięcie. Kiedy byłem na Ornaczańskiej Przełęczy widziałem trzy graniowe szczyty, o których nawet nie myślałem, że tamtędy może przebiegać szlak i tak im się tylko przyglądałem, bo wyglądały groźnie.

Wchodząc na Zadni Ornak zauważyłem, że szlak zaczyna skręcać do tych grani i już za chwilę miałem po nich przejść. Zastanawiałem się czy tu nie zakończyć mojej wyprawy, ale skały były suche i buty trzymały się bardzo dobrze ich powierzchni. Jedynie jeden moment, gdzie dwie ukośne skały łączyły się w jednym punkcie, był bardziej straszny, bo miejsce łączenia tych skał było wypełnione lodem. Po przejściu tego etapu dalej szedłem już po bardziej równym terenie i za paręnaście minut znalazłem się na Siwej Przełęczy (1812) mijając jeszcze po drodze Kotłową Czubę (1840). W planach miałem wejście na Starorobociański Wierch (2176), ale widziałem jak jego stoki są mocno oblodzone i podjąłem decyzję, że czas zawracać. Znowu musiałem przejść przez grań Zadniego Ornaku, ale w tą stronę było to znacznie łatwiejsze. I znowu męczyła mnie myśl o przejściu pod nawisem lawinowym, po stromym oblodzonym stoku, ale i tu z zachowaniem ostrożności wszystko się udało.

Po przejściu tego odcinka zauważyłem, że wszystkie zdjęcia robiłem w trybie makro, więc odwróciłem się i zacząłem robić nowe we wszystkich kierunkach jeszcze raz. Później okazało się, że zdjęcia robione w trybie makro wyszły równie dobrze co te normalne. Zejście z Suchego Wierchu Ornaczańskiego było przyjemne i minąłem tu grupę 5 kobiet i dwóch mężczyzn podchodzących dopiero na ten szczyt. Przez cały czas miałem przed sobą widok na Kominiarski Wierch któremu co parędziesiąt metrów robiłem zdjęcie, bo stawał się coraz wyższy. Odcinek leśny ze starym pniem przeszedłem szybko, a kiedy doszedłem do Iwanickiej Przełęczy zobaczyłem tu wielką grupę liczącą 20 osób podchodzącą z Doliny Chochołowskiej do Schroniska Ornak. Z tej przełęczy do Schroniska Ornak udało zejść mi się w 20min co normalnie powinno zająć około godzinę, ponieważ, szlak schodził bardzo stromo w dół i wykorzystałem to zjeżdżając na przykucniętej prawej nodze, hamując wyprostowaną lewą co chwilę.

Tuż przed schroniskiem napełniłem butelkę wodą z płynącego tu potoku i sfotografowałem przezroczyste, lodowe formacje, które powstawały dzięki kapiącej wodzie z większych kamieni. Kiedy dotarłem do schroniska, usiadłem i zjadłem barszcz czerwony, który według mnie jest najlepszy w całych Tatrach. Powrót Doliną Kościeliska był już trochę inny, bo widziałem podążające rodziny w stronę schroniska i zauważyłem, że tylko co 5 osoba odpowiada mi na moje "cześć". Na szczęście idąca tędy ładna dziewczyna odpowiedziała mi, dzięki czemu mogłem się jej przyjrzeć dokładniej przez chwilę. Do domu dotarłem tuż po zachodzie Słońca i zorientowałem się, że moje bandaże przytrzymujące podeszwy zamarznęły i pokryły się grubą warstwą lodu, a teraz musiałem je zdjąć na ławce przed kwaterą. Po dłuższej szarpaninie i rozłupywaniu lodu wszedłem do domu, a po dłuższym odpoczynku prowizorycznie pozszywałem je bandażem tak, aby wrócić w nich jeszcze do domu, bo innych nie miałem....