XII Zjazd Klubowy - Gorce - maj 2008

Michał

 

HAWIARSKA KOLIBA - DWUNASTY ZJAZD KLUBU GÓRY-SZLAKI - GORCE - 22-25.05.2008

POCZĄTEK ZJAZDU (RELACJONUJE DORKA)

W dniu 22.05.08 o godznie 12.00 ja i Tomko spotkaliśmy się na dworcu PKS w Nowym Targu i ruszyliśmy w stronę Rynku głównego. Przechodząc przez ulice Nowego Targu Tomko robił zdjęcia okolicznym mieszkańcom, gdyż właśnie skończyła sie procesja, Doszliśmy do przystanku, z którego mieliśmy autobus nr 4 jadący do Kowańca. W Kowańcu wypiliśmy z Tomko kawę w "szklance". Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy zielonym szlakiem w stronę Bukowiny Waksmudzkiej. Pogoda była zmienna: raz świeciło słońce, a raz robiło się szaro. Niestety naszych Tatr nie było można zobaczyć. Będąc coraz bliżej Turbacza robiło się mglisto, chłodny wiatr i coraz to gorsza widoczność. W schronisku turystów na palcach można było policzyć. Zrobiliśmy sobie siestę, zajadając chińska zupkę, i szarlotkę. Po napełnieniu brzuszków ruszyliśmy w dalszą drogę czerwonym szlakiem na Jaworzynę Kamienicką, aż doszliśmy do Bulandowej Kapliczki. Do Hawiarskiej było coraz bliżej.

Podążając zielonym szlakiem do Przysłop Górny, a później na polanę Przysłop skręciliśmy na żółty szlak prowadzący do schroniska. Myśląc o gorącym prysznicu. Przy Hawiarskiej czekał na nas już Tom78 , który ruszył z Rabki. Było nas turystów trzech, w każdym z nas inna krew. W środku było pełno ludzi, a na dodatek nie było cieplej wody, a do prysznica kolejka długa.

W kuchni nie mniejsza, w związku z czym Tomko i ja odgrzewaliśmy kolacje na zewnątrz.

Wróciwszy do środka , usłyszeliśmy "śpiewy" i granie na gitarze morskich opowieci. Gospodarz schroniska poczęstował nas specjałami zawierającymi alkohol.

Nadszedł kolejny dzień 23.05.08r. W trójkę wybraliśmy się na Lubań. Zeszliśmy do Ochotnicy Górnej gdzie w pobliskim sklepie zaopatrzyliśmy się w prowiant. Znaleźliśmy drogę nieoznakowaną długą, i krętą jednocześnie, łączącą się z czerwonym szlakiem, który dalej prowadził na Lubań. Szliśmy czerwonym szlakiem rozglądając się na lewo i prawo oraz podziwiając widoki między innymi na Jezioro Czorsztyńskie i Pieniny. Szlak był opustoszały. Dopiero przy złączeniu z zielonym można było kogoś spotkać. Lubań wydawał się coraz bliższy do zdobycia. Niestety ostatnie podejście było wyczerpujące. Nie dość, że było ostro pod górę, to do tego ślisko, ale szczyt został zdobyty, Zeszliśmy nieco niżej pod wiatę, więc czas na przerwę śniadaniową. Tomko odpalił kuchenkę i grzał wodę na kawę. Odgrzał nawet spaghetti. Pogadaliśmy o tym i tamtym (nie pamiętam mówiąc szczerze). Czas niestety wracać na Hawiarską. Na powrotną drogę wybraliśmy zielony szlak prowadzący do Ochotnicy Dolnej. Na szlaku był rozmowy w toku...

Jesteśmy już w Ochotnicy Dolnej, a teraz trzeba dostać się do Górnej. Iść po asfalcie - żadna przyjemność. Ani autobusu, bus jeden jechał, ale nie zatrzymał się, więc autostop wsiadaj turysto... ale kto weźmie taki "świnki trzy" (dla wyjaśnienia: byliśmy bardzo ubłoceni). Idziemy asfaltem i końca nie widać… Ulga jesteśmy na zakręcie na Hawiarską - stąd tylko jeszcze 20 minut i kogo spotykamy: Magę.

Na Hawiarskiej ludzi przybyło. Łącznie było nas 80 i każdy chce dostać się do łazienki i oczywiście kuchenki, gdzie możne było czekać na gorącą herbatę yerba mate.

Spanie mieliśmy na strychu. Łoża zbite z desek i folie wystające z dachu mówiąc krótko stan surowy otwarty, cały nasz klub razem? - łubudubu lecz nie ma prezesa klubu. Co po niektórzy spali w goprówce. Zaczęli się poznawać nowi klubowicze z starymi. Usiedliśmy przy stole i rozpoczęły się górskie opowieści i nie tylko...

TYMCZASEM (RELACJONUJE PETE)

Nasza grupa w składzie Elik, Tomek i Pete dotarła na Hawiarską Kolibę dosyć późno. Po 22:00 w świetle czołówek wychodziliśmy z Ochotnicy Górnej Jamnego. Po około półgodzinnej drodze usłyszeliśmy głosy i śpiewy. Naszym oczom ukazało się ognisko przy chatce, a przy nim spora grupa ludzi. Myśląc, że to nasi, przywitaliśmy się z nimi, lecz nikt nie odpowiedział. Weszliśmy do wnętrza chatki, mijając ogromną stertę butów. Pokierowano nas tam do znajdującej się z tyłu chatki - przybudówki. W środku zastaliśmy pełno śmieci. Pytając się, czy ktoś tu jest usłyszeliśmy głos Dorki wołającej z góry. Do naszego "pokoju" na górze musieliśmy wejść po drabince, a nie było to łatwe zadanie, jeśli mieliśmy plecak. Gdy weszliśmy do środka, część ekipy już spała. AniaŻ ze swoimi koleżankami spała w chatce głównej. Chcieliśmy jak najszybciej iść spać, wcześniej odwiedzając jeszcze chatkę główną, gdzie panował ogromny chaos. Przed snem spróbowaliśmy jeszcze pysznej szarlotki Dorki. Budziki nastawiliśmy na 6:00, bo w planach było przejście następnego dnia wyrypiarskiego kółeczka po Gorcach.

Sobota (24.05.2008)

W pomieszczeniu, gdzie spaliśmy nie było okien, więc ciężko było określić, czy na zewnątrz jest już widno. To nas trochę zmyliło. Około 6:00 wstali jedynie Tomko i tom78. Poszli szybko do chatki głównej, żeby zobaczyć, czy jest dostęp do łazienki i czy jest kolejka po wrzątek, ale okazało się, że chatka główna była zamknięta. Byliśmy trochę uziemieni, bo spóźnieni, ale za to pospaliśmy dłużej. O 7:00 chatka była już otwarta. Ale jaką długą drogę musiały pokonać kubki czekające w kolejce po wrzątek. Nawet z drugiego końca stołu, a woda się gotowała powolutku. Jakoś to poszło. Pożegnała się z nami maga ze kontuzjowanym kolanem. I nasza dziewiątka w składzie Elik, Tomek, Dorka, Zanzara, Lubek, Tomko, tom78, Waldek i Pete udała się o 8:00 rano na wyrypiarskie kółeczko po Gorcach. Dorka, Tomko i tom78 mieli znacznie trudniej, bo szli z całym ekwipunkiem, gdyż chcieli nocować na Turbaczu. W pierwszej kolejności pokonaliśmy szlak żółty wiodący na polanę Przysłop - po drodze ciekawe widoki.

Potem monotonna droga na niezbyt ciekawy Gorc. Na szczycie zrobiliśmy wspólne zdjęcie. Ułatwiły nam to znajdujące się w tym miejscu ławeczki ustawione do zdjęcia a la "klasowego". Nie zatrzymywaliśmy się tam długo, ponieważ pod Gorcem znajduje się urokliwa polana Gorc Kamienicki. Tam trochę naładowaliśmy akumulatory i wypoczęliśmy, podziwiając bardzo ładną panoramę. Następnie udaliśmy się szlakiem w kierunku Rzek, skąd weszliśmy na ścieżkę, która miała wyprowadzić nas na polanę Trusiówkę. Zaszliśmy trochę za daleko, bo prawie do samych Rzek, lecz w porę zawróciliśmy i przecinając dzikie polany wyszliśmy na asfaltowej drodze do Trusiówki. Tam podjechała do nas Straż Graniczna, pytając się, czy idziemy na Turbacz i czy jesteśmy wszyscy z Polski. Dziwne to było pytanie, bo w końcu granica polsko-słowacka znajduje się kilkanaście kilometrów dalej. Na Trusiówce udaliśmy się do ścieżki dydaktycznej "Dolina Gorcowego Potoku", która zaprowadziła nas długim podejściem na polanę Podskały.

Jest to jedna z najurokliwszych gorczańskich polan. Tam powygrzewaliśmy się trochę w majowym słoneczku. Przypomniało mi to trochę Obidowiec z poprzedniego spotkania klubowego. Udając się na kraniec polany porobiliśmy trochę fotek, gdyż z tego miejsca Podskały i szałasy się tam znajdujące wyglądały imponująco. Później czekało nas najostrzejsze podejście - pod Gorc Troszacki. Na szczycie spotkaliśmy Strażnika GPN-u, który poopowiadał jak wygląda dalsza część trasy, którą mamy do przejścia. Podniósł on też trochę Dorkę na duchu, bo przed nami fragment trasy praktycznie cały z górki. Dorce dodało to skrzydeł, bo będąc na czele grupy przeszła wspominany fragment - ominęliśmy Kudłoń i stanęliśmy na Przełęczy Borek. Wszyscy marzyliśmy o gorącym posiłku na pobliskim Turbaczu, dlatego szybko pokonaliśmy leśny odcinek do Czoła Turbacza wśród hub i kaczeńców. Stamtąd był już tylko rzut beretem i wyszliśmy przy schronisku.

Zdziwiły nas pustki tam panujące, bo jak wiemy, Turbacz jest bardzo obleganym schroniskiem. Poza tym był w końcu długi weekend. Umyliśmy przed wejściem do środka nasze ubłocone buty. Na zewnątrz nie siedział żaden turysta, a jedynie kilkunastu w środku. Wśród nich panie w złotych klapeczkach i szpilkach. Zjedliśmy nasze dania, wpisaliśmy się do księgi gości i pożegnaliśmy się z Dorką, Tomkiem i tomem78. Udaliśmy się już w szóstkę w stronę Hawiarskiej Koliby.

CO BYŁO POTEM... (RELACJONUJE ELIK)

Z Turbacza szło nam się (a w każdym razem mnie) znacznie lepiej niż myślałam. Ot, nogi już same niosły, błockiem nikt się nie przejmował, jedna kałuża więcej czy mniej, co za różnica i tak spodnie upaprane po kolana. Tak to jest jak się nie chciało ochraniaczy ubierać. Tempo trzymaliśmy niezłe i gnaliśmy bez żadnych dłuższych postojów. Jaworzyna sama przeleciała i tak było aż do odejścia szlaku żółtego na Hawiarską. Tam zaczęłam się snuć w ogonie, bateryjki się wyczerpywały, zaczęło robić się ciemno. Tak, tak, wyrypiarze co to bez czołówek pójdą? A i owszem, ale tylko do momentu gdy prawie pomyliliśmy z Tomkiem szlak. Ostatecznie chyba ok. 21.30 (szczęśliwi bez zegarków czasu nie liczą) dotarliśmy. I choć po drodze plany ogniskowe jeszcze były to na miejscu dla każdego priorytetem stał się prysznic i żeby tak na chwilkę się chociażby wyłożyć. A wdrapanie się po drabinie na nasz stryszek było już niemalże wyczynem.

Bo proszę państwa spaliśmy nie w samej chacie, tylko w czymś w rodzaju przybudówki - bacówki, na prawdziwym stryszku do którego wchodziło się po wypasionej drabinie albo mocno hmm... uproszczonych schodach. Tak jak Dorka napisała "stan surowy otwarty" albo zwykła bacówa ze szparami uszczelnionymi folią i wielkim starym dywanem który pasł się na ścianie. Wypasem prawdziwym była elektryczność, lecz okna żadnego. Rankiem człowiek nie wiedział czy to noc jeszcze czy ranek już może. Na szczęście w dniu łojanckim, Tomko jako najpierwszy zrobił mały rekonesans tuż po 6 i stwierdził, że i owszem ranek nadszedł, słońce wstało tylko Hawiarska zamknięta na cztery spusty.

Zalegliśmy więc wszyscy w śpiworach na kolejne pół godzinki czekając aż ktoś może też wstanie i otworzy dostęp do luksusów - kuchni i łazienki A wracając do końcówki dnia łojanckiego; na bolących nogach się wdrapaliśmy na nasz stryszek. Wtedy zajrzał do nas gospodarz z propozycją przeniesienia się do samej chałupy. A kusił i kusił. Bo cieplej, bo przyjemniej, a łazienka tuż tuż, a kuchnia zaraz i nie trzeba po drabinie. I Zanzara pierwsza się skusić dała a jak ona to i my. Nie zostawimy jej przecież samej. Albo ona nas. Z wszystkimi gratami zleźliśmy z tego stryszku po naszej drabinie. Uwaga: wyczyn został powtórzony i nikt sobie karku nie skręcił. Wpakowaliśmy się do pokoiku na parterze, naprzeciwko kuchni i kto pierwszy zajął miejsca na dole piętrowych łóżek. Jedni zalegli umęczeni w śpiworach, inni posiedzieli jeszcze chwilkę w kuchni gdzie dostali łyka miodóweczki. I spanko. Oj, jak dobrze się spało po takiej trasce, oj jak dobrze.

A rano? Rano obudzili nas koledzy-warszawiacy co to się zbierali i kręcili. Zebraliśmy się więc i my; ja, Tomek i Pete by się uraczyć śniadankiem. W planie był przecież Lubań! I fuksem prawdziwym mi się udało załapać na resztkę gorącego jeszcze wrzątku w kuchni. Kto nie czekał aż się woda zagotuje nie wie co mam na myśli, ale powiem tylko; długo się tam czekało na ten wrzątek, oj długo. Kuchenka niby gazowa grzała resztkami gazu, trwało to i trwało, dlatego przed wyjściem na łojancką traskę urządziliśmy sobie gotowanie alternatywne na zewnątrz na Tomkowym epiku. Woda też się gotowała i gotowała, lecz komisja zebrana naprędce stwierdziła jednogłośnie; JUŻ. W każdym razie wracając do głównego wątku; zapakowani pożegnaliśmy się z resztą ekipy i ruszyliśmy na dół. Autko stało tam gdzie je zostawiliśmy; podjechaliśmy pod kościół w Ochotnicy by stamtąd niebieskim szlakiem ruszyć na Lubań.

Była 10.30. Powiem tyle; szlak ten jest znacznie ładniejszy od zielonego, którym schodziliśmy. Ot pod górkę kawałek, wypłaszczenie, pod górkę, wypłaszczenie a pod sam koniec bardzo pod górkę. I generalnie w lesie poprzedzielany czasem polankami. Nogi niosły już znacznie mniej niż poprzedniego dnia i nie chciało nam się zbytnio. Za dużo tych pod górkę, za duszno i tak jakby za dużo tego lasu. Całe szczęście szczyt jest cudny! Widokowy i urokliwy z polaną gdzie wakacyjnie stacjonuje baza namiotowa. Leżeliśmy na słońcu z jakąś godzinę. I nie tylko dlatego, że słonecznie i pięknie ale także dlatego że czekaliśmy na Grzegorza i Asię, którzy wyruszyli z Ochotnicy jakiś czas po nas. Razem z nimi ruszyliśmy na dół szlakiem zielonym. Podsumowanie tego szlaku? Stromo w dół, odrobinkę grzbietem z polanką, potem stromo w dół, a na końcu plaską drogą i asfaltem do wsi. I długo tą droga i asfaltem. Znacznie fajniejszy jest szlak niebieski. Mniej kamieni luźno ułożonych, bardziej rozmaity. Cieszę się że udało mi się wreszcie na ten Lubań wejść, zawsze był nie po drodze a tu proszę; okazja się nadarzyła. A potem był już tylko powrót do domu...