XVI Zjazd Klubowy - Beskid Żywiecki - grudzień 2008

Michał

 

ZJAZD NA BELE CZYM - SZESNASTY ZJAZD KLUBU GÓRY-SZLAKI - WIELKA RYCERZOWA - 06-07.12.2008

Minęło pół roku od kiedy uczestniczyłem w ostatnim klubowym zjeździe. Z relacji klubowiczów dowiedziałem się, że jest wśród nas wielu nowych, wspaniałych ludzi, których musiałem obowiązkowo poznać, dlatego z wielką niecierpliwością oczekiwałem dnia, w którym rozpocznie się zjazd. Dnia 06.12.2008 o godzinie 4.50 rano umówiłem się z McGregorem na dworcu PKP w Katowicach. Spotkanie na szczęście doszło do skutku tylko dzięki temu, że mógł podjechać samochodem. W drodze do Rycerki (mając wykupione bilety do Rajczy) wspominaliśmy stare, dobre czasy. Wspominaliśmy wydarzenia wszystkich zjazdów na jakich byliśmy. Nie obyło się bez słynnych barierek i "baterii" Królika, Orawskiej Jamy Grzegorza, czy też lansu Cowboy'a. Z wagonowych okien spoglądaliśmy na przejaśniające się niebo na południu i śnieg zalegający na halach gór Beskidu Śląskiego. Wiedzieliśmy, że pogoda tego dnia będzie bardzo dobra.

Na miejsce dotarliśmy kilkanaście minut po ósmej. Spoglądaliśmy w tył, ponieważ za nami szła duża grupa. Zastanawialiśmy się czy to przypadkiem nie "nasi". Szybko wyprzedzili nas dzięki czemu wiedzieliśmy już, że nie było tam nikogo z naszych klubowiczów. Grupa skręciła w prawo, w asfaltową uliczkę. My również skręciliśmy, lecz w lewo. Szliśmy czerwonym szlakiem. Skręcając w wąską uliczkę po naszych obu stronach mijaliśmy drewniane i bardziej nowoczesne chaty. Za chwilę, na zakręcie w prawo, wstąpiliśmy do sklepu i poszliśmy dalej. Jeszcze tylko chwilę szliśmy asfaltem, ponieważ dalej droga podchodziła dosyć stromo do góry zboczem tak, że poprowadzono tam dwurzędowo betonowe płyty zapobiegające grzęźnięciu w ewentualnym błocie, które było wszechobecne. Idąc tędy McGregor powiedział, że po wuszcie jest siła, który kupił właśnie w sklepie. Podchodziliśmy tak około 5min, po czym zatrzymaliśmy się na trawiastej hali. Poranek w tym miejscu był urzekający. Na zachodzie, przed nami, za rowem, w niższych partiach tej góry rosły drzewa w równym rzędzie. Jedno z nich było zdecydowanie wyższe niż pozostałe. Za nimi utworzyła się biała mgła, która przykryła całą dolinę. W zestawieniu z ciemnymi stokami i drzewami na pierwszym planie tworzyła widowisko z powodu, którego właśnie się zatrzymaliśmy. Tutaj również pojedliśmy i przebraliśmy się widząc jakie błoto mamy przed sobą. Zanim jednak to zrobiliśmy za naszymi plecami było widać dolinę, która jest zarazem granicą Beskidu Żywiekiego i Śląskiego. Mowa oczywiście o pasie Rycerka - Milówka - Węgierska Górka - Żywiec. W tych warunkach, gdzie niebo było błękitne, ową dolinę pokryła również gęsta mgła zalegająca pomiędzy górami. Była przepiękna, ponieważ wypełniała każde zagłębienie w górach, których stoki teraz przybierały późnojesiennych kolorów. Długo wpatrywaliśmy się w to zjawisko.

Czas już było iść choć nie spieszyło nam się wiedząc, że nasi dołączą dopiero za 2 godziny, licząc od momentu, w którym dojdziemy do schroniska. W dole stała jeszcze grupa, którą mijaliśmy na dworcu. Nie wiadomo gdzie się podziali, ponieważ staliśmy tu od dłuższego czasu a oni nadal nie szli. Za chwilę rozpoczęliśmy podejście, które równie szybko zakończyliśmy, bo po naszej lewej dostrzegliśmy żółte trawy i tysiące kropelek wody wiszących na nasionach. Odbijające się Słońce w kroplach tworzyło w tym miejscu błyszczącą polanę, której nie sposób było przegapić. Kilka metrów wyżej naszą uwagę zwróciły świerki, z których igieł zwisały setki kropel. Światło słoneczne bardzo pięknie w nich odbijało się, a wyższych częściach iglaków mieniły się różnymi kolorami, działając niczym pryzmat. Trudno nam było odejść z tego miejsca, bo natura tego dnia była wręcz zachwycająca. Za krótkim odcinkiem leśnym, po naszej prawej, zauważyliśmy grubego świerka o dwóch pniach, pod którym leżały żałobne wieńce. Pomiędzy pniami wisiał fioletowy kwiat. Po lewej stronie tych świerków stała kolorowa kapliczka również doskonale ukwiecona. Palił się na niej jeszcze jeden z pięciu zniczy, obok wazonu z niebieskimi kwiatami. Przed nami widniało dosyć szerokie, ale bardzo błotniste podejście. Po pokonaniu pierwszego podejścia droga była już bardziej przyjemna bo równa i mniej błotnista, ale do czasu. Po wyjściu z lasu na większą halę, w miejscu gdzie szlak rozwidlał się na dwie drogi, z lewego odgałęzienia nawracał traktor, który właśnie wjeżdżał na naszą ścieżkę. Szliśmy prawym rozwidleniem, zgodnie ze znakami. Czyste powietrze zostało niestety zmącone, tak samo jak cisza, która nas otaczała. Za chwilę "nasz" traktor ugrzęznął w większej kałuży robiąc tym samym mnóstwo hałasu w okolicy. Na szczęście kierowca dosyć szybko uporał się z problemem, i zniknął nam z oczu. Przy próbie wyjechania z grzęzawiska, osunął się kawałek ziemi na lewe zbocze, przez co woda z kałuży spłynęła w większości po zboczu strumieniem. Na owej hali podziwialiśmy taką samą trawę usianą mieniącymi się kropelkami, jak tą na początku pierwszego podejścia.

W okolicach hali, po prawej stronie mijaliśmy drugą kapliczkę, której kamienna podstawa przypominała kształtem okno śląskiego "familoku". Była równie pięknie ukwiecona co poprzednia. Figurkę Matki Boskiej oplatał wieniec z czerwonych kwiatów, a u jej stóp stały żółte kwiaty w wazonie ozdabiając tym samym to miejsce. Tuż za nią, po prawej, widać było pień po ściętym drzewie porośnięty z obu stron mchem. Jedynie od czoła był jeszcze w stanie nie naruszonym. Idąc dalej rozpościerała się piękna panorama na "dolinę graniczną Beskidów". Soła i domy stojące równolegle do niej ciągnęły się aż po horyzont. Jedynie daleko, ponad szczytami widać było ciemne, poranne chmury. Weszliśmy w kolejny las. Tym razem szliśmy pod ukosem, zboczem lokalnego wniesienia. Po naszej lewej dostrzegliśmy mały, zarośnięty, kamienny murek, który niegdyś był zagrodą dla pasących się owiec. Zatrzymaliśmy się, aby zobaczyć jak jest długi, ponieważ wówczas nie wiedzieliśmy o jego przeznaczeniu. McGregor zauważył w nim małą dziurę, dlatego tym bardziej przykuł jego uwagę, bo cały mur kojarzył mu się z pozostałością po starym domu lub z jakąś formacją wojskową. Odcinek leśny był dosyć krótki. Za kilkanaście minut, przeciskając się pomiędzy zaroślami i kałużami, wyszliśmy na skrzyżowanie dróg. Ponownie szlak rozwidlał się na dwie drogi. Tworzyły one "ramy" dla trawiastej hali, którą właśnie oświetlały słoneczne pasy powstałe przez przedzierające się światło pomiędzy drzewami. Zestawienie kolorów zielonej trawy i porannego słońca dawało piękny spektakl świetlny. Na granicy lasu i hali, słoneczne pasy najmocniej oświetlały zieloną roślinność, która jeszcze porastała tereny graniczne lasu i polany. W tym miejscu obie drogi wcinały się szeroko w las. Połączone były szeroką ścieżką. Pomiędzy drogami stał żółty słupek oznaczający szlak rowerowy. Za halą, po prawej stronie, zauważyliśmy drugi, kamienny mur. Był krótszy niż ten poprzedni, jednak dał nam wówczas tyle samo do myślenia. Za kolejnym odcinkiem leśnym weszliśmy w krótki pas przeciętego lasu. Pięknie stąd było widać niższe góry, których zachodnie stoki porastały stare i duże świerki.

Naprzeciwko nas widniał brązowy pas. Były to pnie ściętych drzew. Tworzyły one brązową polanę. Za pierwszym rzędem gór widniał zielony, okrągły szczyt. Na końcu tego pasa stał wyciąg narciarski. Z tego miejsca mieliśmy idealny widok na niższe góry Beskidu Śląskiego i Żywieckiego. Za wyciągiem weszliśmy w krótki pas lasu, za którym mieliśmy już tylko widok na góry, polany i odsłonięte stoki. Lasy nie były już tak gęste jak dotychczas, przez co mogliśmy podziwiać piękną panoramę otoczenia. Po lewej, zbocze dosyć stromo zbiegało w dół tworząc lokalną dolinę, za którą wyłaniały się wyższe góry. Po naszej prawej widzieliśmy samotnego świerka, pod którym stał dodatkowo, pochylony pień po ściętym drzewie. Szlak, którym teraz szliśmy, w całości pokryty był błotem. Za chwilę, na końcu jednej z hal, w kierunku północnym rósł przerzedzony rząd świerków, za którym podziwialiśmy równą jak dywan wielką polanę. Połowa z niej była oświetlona, dzięki czemu oglądaliśmy płynne przejście pomiędzy cieniem a światłem. Przyglądając się dokładniej, na polanie widać było wielki romb przedzielony żółtym pasem wyschniętej trawy. Do kwadratu prowadziła zielona "ścieżka". Patrząc stąd, sprzed rzędu świerków, nie sposób było ominąć pnia, którego obrastały intensywnie żółte porosty przypominające grzyby. Kawałek dalej, naprzeciwko rzędu świerkowego, w kierunku wschodnim, ku górze, można było podziwiać wąski pas bezpieczeństwa oddzielający las. Widok był tym bardziej piękny ponieważ, przed sobą mieliśmy gęsty las, a patrząc przez pas, daleko widniał drugi las. Idąc dalej, przez około 20min dotarliśmy do skrzyżowania szlaków. Nasza ścieżka dołączała do szerszej. Mieliśmy teraz dwie możliwości: Iść w prawo pod ukosem lub iść w lewo prostą drogą. Wybraliśmy drugą możliwość ponieważ tam prowadziły nas znaki. Droga w prawo była zalana wodą i błotem. Szliśmy tak kolejne 10min, aż doszliśmy do trawiastego zbocza, które przecinał szlak.

Dochodziliśmy do osiedla drewnianych domków na Mladej Horze. Poświęciliśmy więcej uwagi chacie z numerem 260, ponieważ wyróżniała się spośród wszystkich. Zanim doszliśmy do pierwszej chaty, mijaliśmy samotny okaz modrzewia europejskiego. Stanęliśmy w takim miejscu, że ciemne chmury, które "za nim" znajdowały się wyglądały jak wysokie góry. Wejście do małej osady oznajmiało stare drzewo, najprawdopodobniej buk, wokół którego rozstawiono tyczki. Za nim mijaliśmy dwie pierwsze drewniane chaty. Naprzeciwko nich, po drugiej stronie szlaku widniała studnia z czerwonym daszkiem. Nieco dalej mijaliśmy chatę z dużą ilością okien, która niestety waliła się już od dłuższego czasu. Spoglądając w dół, widzieliśmy piękną polanę pokrytą cienką warstwą śniegu, przerwaną kilkoma równoległymi pasami trawy. Od razu wspomniałem sobie o siódmym zjeździe w Pieninach i widokach z Trzech Koron, gdzie oglądaliśmy podobne widowisko. Bliżej nas stały dwa rzędy uli. Pierwszy liczył sobie pięć uli, drugi siedem, a po prawej, przy domu stał jeden i obok niego dwa kolejne, w rzędzie. Doszliśmy do brązowej, drewnianej kapliczki. Naprzeciwko niej zauważyliśmy napis: "Chyż u Bacy". Wstąpiliśmy do środka, bo na mapie mieliśmy zaznaczone to miejsce jako bacówka. Przed wejściem przywitała nas powiewająca flaga Polski i napis: "Nie pukaj bo i tak nikt nie usłyszy. Otrzep buty i właź. Witamy". Już zapowiadało się dobrze. Weszliśmy do środka. Przywitał nas wesoły pan po 30-stce i zapytał czy chcemy herbaty. Przygotował nam ją bardzo szybko i dodał od siebie: "Macie jeszcze tego sucharka, wyciśnijcie go do końca". Chodziło oczywiście o cytrynę przekrojoną na dwie części.

McGregor zapytał go wówczas czy ktokolwiek dzisiaj tu był. Gospodarz odpowiedział, że nie. Rozmawialiśmy o górach i klimacie tu panującym. Zdziwił się gdy powiedzieliśmy, że lubimy takie stare miejsca, a nie komercyjne schroniska. Na suficie, w pomieszczeniu, w którym przebywaliśmy teraz, wisiała kartka bezpieczeństwa. Było na niej napisane: "W razie nagłego ataku złości, zerwać, zmiąć energicznie, rzucić w kąt. Jak nie przechodzi: Podeptać!". Takich "perełek" było więcej, a to w postaci jakiejś naszywki, loga, kartki czy też zwykłego napisu jak np. Obraz przedstawiający oko podpisany "Uwaga! Baca widzi" czy też "Uwaga nieprzyjaciel podsłuchuje". W trakcie prowadzenia naszej rozmowy z bacą do chaty weszło dwóch chłopaków, prawdopodobnie miejscowych, ponieważ chcieli pożyczyć sprzęt do czyszczenia kominów. U bacy komin niestety też nie działał najlepiej, dlatego dał im na to tylko dwie godziny. Za około 10min do chaty przybyła grupa, która wyprzedziła nas na dworcu, a później na początku podejścia. Grupa składała się z czterech dziewczyn i dwóch chłopaków. Po krótkim przywitaniu podziękowaliśmy za ciepłą herbatę i zapytaliśmy ile zapłacić. Odpowiedział, że możemy płacić czym chcemy, byle mu dna nie przeciążyć metalem. Chodziło o drewniany kubek do którego turyści wrzucali drobne monety. Żartował wówczas, że za przeciążenie dna monetami, będziemy płacić za jego remont i renowację.

W dobrych humorach opuściliśmy chatę bacy i poszliśmy dalej. Przed nami widniała osada i śnieg, który pokrywał tylko nieznacznie polany. Po wyjściu z chaty zakręciliśmy szlakiem w lewo i już za chwilę byliśmy na skrzyżowaniu ścieżek polnych, gdzie jedno miejsce było oblodzone. McGregor nieświadomie zatrzymał się na nim, bo chciał pooglądać widoki. Stawiając stopę na lodzie pośliznąłem się, jedynie się chwiejąc. W tym momencie przyszedł do nas ogromny biały pies, prawdopodobnie owczarek i zaszczekał. McGregor powiedział do mnie: "Ty on jest bez łańcucha! Bierz ten aparat i spadamy!". Śmialiśmy się i baliśmy jednocześnie w tej sytuacji. Szybko opuściliśmy to miejsce i już za chwilę zniknęliśmy w gęstym lesie podchodząc stromym, błotnistym podejściem w drodze na Małą Rycerzową. Już na początku ścieżka była szeroka, lecz strasznie zniszczona i rozjeżdżona przez samochody ciężarowe zwożące drewno. Część błotnistych odcinków była pokryta około 10cm warstwą śniegu, przez co dodatkowo nie widzieliśmy co znajduje się pod naszymi stopami. Często zdarzało się wdepnąć do gęstego, zapadającego się błota. Podchodząc zboczem, po prawej stronie, widzieliśmy kolejną kapliczkę z brązowym krzyżem. Szlak rozwidlał się w tym miejscu. Wąska ścieżka skręcała stromo do góry i w lewo w las, a szeroka droga biegła nadal prosto przed siebie. Jako, że nie było tu żadnych znaków wybraliśmy oczywiście łatwiejszą drogę, która przypominała bardziej szlak niż leśna dróżka lekko porośnięta jeżynami i krzakami borówek.

Szliśmy tak długo, aż zorientowaliśmy się, że nie było czerwonego znaku od dłuższego czasu. Cała droga była wyłożona grubymi balami, które zasypane śniegiem sprawiały wiele problemów, ponieważ pomiędzy nimi nieraz przechodziliśmy ponad dużymi szczelinami. Pomiędzy odcinkami z balami często nie było gdzie przejść, ponieważ wyrwy w drodze były tak wielkie, że musieliśmy obchodzić je lasem. Początkowo wmawialiśmy sobie, że ścięto przydrożne drzewa, dlatego nie ma znaku, ale przechodząc dalej, droga powoli opadała zboczem. Wiedzieliśmy wtedy, że coś jest nie tak. Po przeglądnięciu map doszliśmy do wniosku, że zeszliśmy po drugiej stronie Jaworzynki. Szybko udało nam się wymyśleć trasę powrotną, a raczej "szybkie ścięcie" przez szczyt, aby powrócić na szlak właściwy. W połowie podejścia na szczyt Jaworzynki wyciągnęliśmy mapę i przystawiliśmy do niej kompas. Dzięki temu od razu wiedzieliśmy, że idziemy w dobrym kierunku. Już za chwilę, po krótkiej przerwie na czekoladę, weszliśmy na szczyt mijając po drodze zarośniętą ścieżkę. Kilka metrów dalej, poza szczytem, weszliśmy na prawidłowy szlak i dalej poszliśmy już w prawo. Od tego momentu widzieliśmy świeże ślady. Wyglądały jak gdyby szlakiem tym przechodziły niedawno dwie osoby. W miarę zdobywania wysokości, zima bardzo szybko nas zastawała. Z każdą chwilą przybywało śniegu a las przerzedzał się, dzięki czemu mieliśmy wspaniałe widoki na zasypane hale. Spoglądaliśmy na szczyty odległe widząc ośnieżone korony świerków. Cieszyliśmy się, że w końcu mamy zimę.

Minęliśmy pierwszy, żółty słupek ze znakiem szlaku. To właśnie tu las kończył się pomału odsłaniając nam widoki na halę. Szliśmy tak jeszcze ok. 5min aż doszliśmy do Małej Rycerzowej gdzie stał drogi taki słupek. W tym miejscu McGregor chciał zrobić zdjęcie z samowyzwalacza. Postawił aparat na owym słupku, ustawiliśmy się do zdjęcia i po 5s od naciśnięcia wyzwalacza aparat... zjechał ze słupka zanurzając się pod grubą warstwą śniegu. Wyświetlacz już nic nie pokazywał poza białym tłem. Poszliśmy dalej. Na odsłoniętych halach stały tyczki parami, tworzące wysokie bramki. Za kolejne 5min doszliśmy do Bacówki. W środku, na jadalni, przywitał nas Turystykon. Zakwaterowaliśmy się szybko, po czym dołączyliśmy do naszych kolegów. Na miejscu byli Turystykon i Waldek. Jak miło było widzieć się z Turystykonem po pół rocznej przerwie a tym bardziej z Waldkiem, ponieważ w Pieninach stworzyliśmy piękny klimat, a jego nie widziałem już prawie od roku. W pokoju wspominaliśmy stare, dobre czasy, a to banany Cowboy'a, a to Fajkówkę Band, wschody Słońca i nasze wpadki. Czas szybko upływał w oczekiwaniu na główną grupę uderzeniową czyli jak ją nazwaliśmy "Soblówka Łojant Team", która to miała dołączyć do nas właśnie z Soblówki żółtym szlakiem. W tej grupie było najwięcej osób, dlatego nie mogłem już się jej doczekać, bo w końcu miałem poznać kolejne forumowe pokolenie "G-S-u". Zanim jednak doszli, ja, McGregor, Turystykon i Waldek wypatrywaliśmy oświetlonego kawałka białej góry w okolicach Rysianki. Świeciła tak intensywnym światłem odbijanym od białego śniegu, że wyróżniała się na horyzoncie. Każdy z nas robił jej serię zdjęć. Długo wpatrywaliśmy się w ten niezwykły szczyt. Turystykon siedzący na jednym z łóżek, widząc kawałek błękitnego nieba podbiegał do okna i fotografował je włącznie ze "świecącą" górą ponieważ już od dwóch dni nie było tu dobrej pogody. Waldek pokazał nam punkty widokowe [okna schroniskowe] z których najlepiej było widać góry. Mówił, że oni tak od wczoraj przechodzą z okna do okna aby podziwiać coraz to lepsze widoki.

Teraz obok naszego celu jakim była "świecąca góra", głównym obiektem zainteresowań stała się nasza grupa z Soblówki. Już nie mogliśmy się jej doczekać. Długo oczekiwaliśmy ich nadejścia, ale zanim przyszli, mieliśmy okazję podziwiać dziewczynę w różowej, wiosennej kurtce i chłopaka w krótkim rękawku. Dodatkowo za nimi szedł mały pies na smyczy. Za niecałe 20min gdzieś na granicy lasu i ośnieżonej hali zauważyliśmy grupę z Soblówki. Od razu zbiegłem na dół, a za mną McGregor i Turystykon. Wyszedłem na dwór i zacząłem się witać z każdym rzucając formowymi nickami. Marynię i Gosiaka poznałem od razu ale reszty z nich nie, jeśli chodzi o nowe dla mnie osoby. Każdy z klubowiczów przedstawił się nam. Po przywitaniu poszliśmy wszyscy na jadalnię. Załatwiliśmy sprawy związane z zakwaterowaniem i ponownie zeszliśmy na dół - do jadalni. Rozpoczęliśmy długie rozmowy. Doris zamówiła grzańca z grejpfrutem. Po chwili zakrztusiła się. Od tej chwili humory nam dopisywały bo wyglądało na to, że Doris się napiła, a mnie "złapało"... Śmieszne hasła i powiedzenia rzucał każdy z nas. Na początku przestawiliśmy się sobie dokładniej. Wówczas powiedziałem, że z nowych poznałem wszystkich oprócz Tomka. Spytałem się skąd on jest. Usłyszałem, że z Rudy Śląskiej. Zdziwiłem się bardzo, bo na awatarze wyglądał całkiem inaczej - jak typowy student. Słysząc to zaśmialiśmy się wszyscy razem, jak również z tego, że mieszkał najbliżej mnie a miałem największe problemy z rozpoznaniem osób ze zdjęcia.

Za chwilę dorzuciłem, że Doris się zmieniła od czasu gdy widziałem ją po raz ostatni. Wtedy ktoś z "tyłów", czyli osób siedzących pod ścianą, prawdopodobnie Zanzara lub Gosiak, zapytała mnie co się w niej zmieniło. Przez dłuższą chwilę zapadła cisza, na co Doris dorzuciła: "Wyładniałam?", po czym się zaśmiała i zaczerwieniła. Odpowiedziałem, że tak, bo w mojej pamięci była jeszcze "inna" Doris z Fajkówki. Tknp powiedział nam, że pies, który siedział przy nas, przyszedł za nimi z Soblówki. Był to jamnik. Szybko okrzyknęliśmy go klubowym psem i nadaliśmy mu imię "Rycerek". Wszędzie chodził za nami. Do pokoju, do jadalni i na dwór. Tematy rozwijały się dalej samoistnie. Na początku Zanzara przyniosła słodkie herbatniki w puszce, za chwilę Tknp przyniósł swój wypiek jakim były z pewnością ciastka z marmoladą ze Świętego Mikołaja, jak nam to wytłumaczył. To nie był koniec, bo Gosiak się zrewanżowała i przyniosła ciemne i duże ciastka z chili. Były ostre. Każdy z nas zajadał się smakołykami. Oczekiwaliśmy Jeszcze Cowboy'a. Zaczęliśmy rozmawiać na temat taterników i jego karty taternickiej. Bardzo szybko nawiązaliśmy do jego "taternika wprowadzającego" z naszej ostatniej wyprawy, gdzie tak siebie nazwał, przez co nadaliśmy mu nowy nick "Intro taternik" czyli taternik wprowadzający. Gosiak również szybko została okrzyknięta "Gosiaczkiem" bo wyglądem bardzo przypominała mi Gosiaczka z pierwszej edycji Big Brother'a. Nieoczekiwanie pojawił się RafalS, którego nikt się... nie spodziewał. Wytłumaczył, że był w forumowych zawijasach. Przywitaliśmy się również z nim.

Doris dostała nowy, forumowy nick: "Geneva". Wziął się z tego, że przy przedstawianiu się RafalowiS, nazwała siebie Genowefą, przez co od razu wspomniała mi się Geneva z amerykańskiego szkolenia. Co chwilę rzucaliśmy nowymi nickami dla nas wszystkich. Dyskutowaliśmy o slajdowisku, które miało odbyć się dzisiejszego wieczoru. Jako, że nasz zjazd nazywał się zjazdem na bele czym, musieliśmy iść pozjeżdżać "z górki". Ciężko było nam się oderwać od pyszności, które zaserwowali nam klubowicze, ale trzeba było w końcu kiedyś wyjść. Dyskutowaliśmy i oczekiwaliśmy ruchu w tym kierunku od kogokolwiek. Zanim jednak wyszliśmy, musieliśmy zrobić serię zdjęć, ponieważ wielu z nas się nie znało. Po przygotowaniach, wyszliśmy na dwór. Każdy z nas zabrał karimaty, reklamówki, koszulki, itp. czyli wszystko na czym dało się zjechać. Teraz musieliśmy znaleźć górę, z której mieliśmy zjeżdżać. Padło na Przełęcz pod Rycerzową. Zanim jednak tam się udaliśmy czekaliśmy na resztę klubowiczów. Nie traciliśmy czasu, bo powróciliśmy do lat młodości, gdzie zaczęliśmy rzucać się śnieżkami. Ile radości sprawiła nam ta zabawa. Czekaliśmy tylko kto następny wyjdzie zza schroniskowych drzwi, aby obrzucać go. W końcu zebraliśmy się wszyscy i udaliśmy się w kierunku przełęczy. Szlak na przełęcz nie był stromy, dlatego zarządziliśmy, że musimy znaleźć bardziej stromy stok. Szybko znaleźliśmy coś, bo z przełęczy wypatrzeliśmy wielki garb z krzyżem na szczycie, którego stok był bardziej stromy. Pobiegliśmy w jego stronę.

Na początku RafalS wyciągnął swoją srebrną karimatę, na której zjechały trzy osoby. Musieliśmy ubić świeże warstwy śniegu, dlatego pierwsze zjazdy były bardzo krótkie. Gosiak wyciągnęła reklamówkę z której się śmiałem bo było na niej napisane "Nie dla idiotów". Reklamówka była kolejnym powodem do żartów i komentarzy. Pojechałem za pierwszą trójką. Ubijaliśmy stok, aż w końcu można było zjeżdżać z dużą prędkością. Idąc do góry zauważyliśmy, że na środku naszej rynny w śniegu jest dziura. Na to Gosiak powiedziała, że musimy zrobić przerwę na "maintenance" przez co rozległ się głośny śmiech. Szybko poprawiliśmy stok i czas już było na... "Zjazd na bele czym!". Bikmen i Maciek byli naszymi fotoreporterami . Cały czas fotografowali każdy zjazd. Co chwilę zjeżdżały trójki na karimacie RafalaS i pojedyncze osoby na reklamówkach. Każdy mój zjazd kończyłem przewrotką w powietrzu, bo siła wybicia z końcowego fragmentu usypiska śnieżnego pozwalała na to. Nie raz zdarzało się, że trójka na karimacie wypadła z rynny, którą sobie przygotowaliśmy, przez co wszyscy wypadali z "pojazdu" do śniegu. Dzięki tym sytuacjom było nam bardzo wesoło. W świetle czołówek wyglądało to bardzo dziwnie i komicznie, tym bardziej z daleka. Nasi fotoreporterzy mieli wtedy ręce pełne roboty. Po zakończonych zjazdach zauważyliśmy, że jeździliśmy tak ostro, że przetarliśmy naszą rynnę do gołej ziemi. Z tego powodu, zawsze w jednym miejscu, większość z nas zaliczała efektowne wywrotki.

Po udanej serii ślizgów i pobiciu rekordu długości zjazdu postanowiliśmy, że zaniesiemy wszystkie rzeczy do pokoju i wrócimy na dwór aby pójść na Wielką Rycerzową. Choć szczyt był blisko, to jednak każdy z nas chciał zobaczyć jak wygląda jej szczyt w nocy. Choć szczyt był blisko, to jednak każdy z nas chciał zobaczyć jak wygląda jej szczyt w nocy. Udaliśmy się tam wszyscy oprócz Turystykona z powodu przeziębienia. Szedłem na początkach naszej grupy, a prowadził Tomko. Zauważyliśmy, że niebo pomału się przejaśnia. Gdzieś na wschodzie widzieliśmy bardzo jasną chmurę rozbijającą się o szczyt gór nam nieznanych. Świeciła tak mocno, że nie sposób jej było nie zauważyć. Oświetlała fragment gór na horyzoncie. Przyglądałem się jej przez cały czas trwania naszego podchodzenia. Przez cienką warstwę chmur przebijał się Księżyc, a na południu można było dostrzec Wenus, choć jeszcze w jej niepełnym świetle. Na Wielką Rycerzową podchodziliśmy powoli, tak aby każdy z nas mógł wejść w grupie. Właśnie tu, widząc kilka naszych osób odległych od najliczniejszej grupy o paręnaście metrów, powiedziałem, że teraz widać ilu w klubie mamy palaczy. Był to oczywiście żart, bo każdy z nas wchodził bez najmniejszego problemu. W trakcie podchodzenia, tuż pod szczytem, do RafalaS zadzwonił... Cowboy. Pytał go jak ma dojść do nas, bo zgubił szlak. Dzięki swojemu wysokościomierzowi ciśnieniowemu Cowboy podawał mu aktualną wysokość i opisywał otoczenie. Pytał również o mapy, bo sam Darek wybrał się bez żadnych map. Zgubił się. Telefon zamilkł na krótką chwilę.

Cowboy szedł dalej samotnie. Za chwilę zadzwonił ponownie, podając nowy wynik pomiaru wysokości oraz opis warstwy śnieżnej i ile jej zalega. Nic to nam nie dawało, bo mieliśmy za mało danych, żeby w ogóle zorientować się w której części gór się znajduje. Wiedzieliśmy tylko, że idzie do nas. Z jego pomiaru wysokości wynikało, że jest coraz wyżej dlatego wypatrywaliśmy już go. Podchodząc na Wielką Rycerzową nie mogliśmy się napatrzeć na samotny domek jakim była nasza bacówka. We wszystkich oknach świeciło się światło, które padało na przyschroniskowe warstwy śniegu. Widok był niecodzienny, ponieważ owe światła były jedynymi w okolicy. Z góry naprawdę wprawiały w świąteczny nastrój. Widok przypominał ten sam, znany ze świątecznych widokówek. Patrząc na bacówkę i oświetlony teren wokół niej spełniłem swoje małe, ale jakże długo oczekiwane marzenie. Zawsze marzyłem o zobaczeniu samotnej chaty oświetlonej w nocy, w środku zimy. Już kilka lat nie było mi dane zobaczyć takiego na pozór zwykłego widoku. Turystykon pięknie uchwycił te momenty w swoim obiektywie. Dochodziliśmy już na szczyt. Po lewej stronie widniał mały, kratowy płotek przypominający siatkę, w którym zagrodzony był jeden młody świerk. Zastanawiałem się dlaczego akurat ogrodzono tego, skoro wiele innych było dookoła. Czyżby miał dla kogoś wartość sentymentalną?

Kilka kroków i byliśmy na szczycie. Poinformowała nas o tym tablica na szczycie góry. Postaliśmy tu dłuższą chwilę. Powietrze było niezwykle wilgotne, bo w świetle czołówek było widać przemieszczające się, bardzo drobnych rozmiarów, krople wody, mniejsze od ziaren maku. Można je było dostrzec tylko przy świetle. Można je było również odczuć, ponieważ szybko pokryły okulary cienką warstwą zamazując widok. Nie był to deszcz, bo niebo już praktycznie wypogodziło się całkowicie. W wolnej chwili, gdy wszyscy już doszli, obowiązkowo zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie klubowe z klubową flagą. Ja i McGregor wspominaliśmy przy tej okazji podobną sytuację przy robieniu zdjęć, gdzie jego aparat zjechał ze słupka pod gruba warstwę śniegu. Od teraz rozmawialiśmy cały czas ze sobą. Zaczęliśmy schodzić do schroniska. Szliśmy gęsiego, bo taka wąska była ścieżka. Szliśmy powoli, bo widok na bacówkę z tej wysokości był wręcz fenomenalny. Jasna chmura oświetlająca szczyty na horyzoncie już zniknęła, ale za to bardzo dobrze było widać już Księżyc i trochę gorzej Wenus, która i tak pomału znikała za gęstym lasem, ponieważ schodziliśmy coraz niżej. Dochodziliśmy do Przełęczy pod Rycerzową. Warunki były tak piękne, że nie chciałem wracać tak szybko do schroniska, bo taką zimę nie wiadomo kiedy jeszcze dane mi by było zobaczyć. Na zakręcie do bacówki zapytałem Doris, Marynię i kilka osób idących blisko mnie, czy ktoś nie idzie dalej, na górę przeciwległą do Wielkiej Rycerzowej. Była to oczywiście Mała Rycerzowa.

Wszyscy schodzili. Jedynie Doris bardzo chętnie dołączyła do mnie, ponieważ jej również takie warunki bardzo się podobały. Zresztą sama mówiła na Wielkiej Rycerzowej, żebyśmy poszli jeszcze gdzieś dalej. Wszyscy, oprócz mnie i Doris zeszli do schroniska. My tymczasem udaliśmy się czerwonym szlakiem na Małą Rycerzową i dalej, gdzie nas poniesie. Na początku podeszliśmy pod Małą Rycerzową, gdzie było już kilka świeżych śladów. Z hali, na tym szczycie, rozpościerał się niezwykły widok. Całkowita cisza, którą zakłócały jedynie pojedyncze fragmenty śniegu spadające z igieł wysokich świerków. Upadek takiego małego fragmentu śnieżnego słyszeliśmy jedynie jako cichy szelest. Przed nami, w kierunku północnym widniały trzy pasma górskie, które zarosły już dawno starymi świerkami. Gałęzie w górnych częściach drzew pokryte były czapami śnieżnymi. Właśnie od nich odbijało się intensywne światło Księżyca, dzięki czemu najwyższe szczyty wszystkich trzech pasm były bardzo dobrze widoczne. Zatrzymaliśmy się tu aby podziwiać ich niepowtarzalne piękno. W takiej ciszy i spokoju i warunkach zimowych nie dostępnych w naszym miejscu zamieszkania, chciało się tu zostać bardzo długo. Poszliśmy jednak dalej, aby zobaczyć jak pięknie jest o tej porze w lasach. Szliśmy czerwonym szlakiem, którym przyszedłem do schroniska z McGregorem, więc był już mi znany. Przed nami stały wysokie świerki ze zwisającymi gałęziami ugiętymi pod ciężarem śniegu, przez co przejście zwężało się. Musieliśmy schylić się pod gałęziami aby przejść dalej.

Po przejściu pod kilkoma świerkami wyszliśmy na kolejną, małą polanę. Była niezwykła, ze względu na kształt i otoczenie. Cała polana była niewielka, bo szeroka na pięćdziesiąt metrów. Kształtem przypominała okrąg, którego obwodem było 16 dorodnych świerków. Zwróciłem na to uwagę mówiąc Doris, że wszystkie świerki stoją jak gdyby były ustawione w okrąg. Z tego powodu zatrzymaliśmy się, aby przyglądnąć się temu miejscu. Podziwialiśmy śnieg znajdujący się w okręgu. Był całkowicie nietknięty. Nie można tu było dostrzec ani jednego śladu czy też pofałdowania na jego powierzchni. Dodatkowo uroku temu miejscu dodawało światło Księżyca, które pięknie rzucało cień drzew wysokich na śnieżną równinę. Dopiero po dłuższej chwili poszliśmy dalej. Szliśmy tak dłużej, bo cały czas wędrowaliśmy lasem. Na zakręcie szlaku w prawo postanowiliśmy, że powolnym krokiem zawrócimy. Stojąc tu na małej polance, na której stał tylko jeden świerk, dzieląc ją tym samym na dwie części, Doris powiedziała, żebyśmy zatrzymali się tu aby "posłuchać" ciszy. Zgasiłem wtedy światło czołówki, aby zobaczyć okolicę oświetloną światłem Księżyca. Wtedy Doris powiedziała, żebym nie zapalał jej bo i tak jest jasno a widoki piękniejsze. Tak też zrobiłem bo zgadzałem się z tą opinią. Zawróciliśmy. Doszliśmy do pierwszego, żółtego słupka, na którym w południe robiłem zdjęcia z McGregorem. Znajdował się w środku gęstego lasu, dającego piękny widok na czapy śnieżne. Tutaj zrobiliśmy pierwsze zdjęcie na tle zimy.

Właśnie tu zauważyliśmy ubytek w górnej części dwóch świerków, przez co Księżyc wdzierał się do środka lasu pasem światła kształtem zbliżonym do kwadratu. Stanęliśmy dokładnie w jego środku podziwiając okolicę. Za kilka minut wróciliśmy na okrągłą polanę, której obwód stanowiły dorodne świerki. Zatrzymaliśmy się tutaj ponownie na dłużej, bo teraz miałem zgaszone światło. Wszechobecna cisza była uderzająca. To właśnie dzięki niej czuliśmy przestrzeń i potęgę gór. Czuliśmy się jak gdyby góry nie kończyły się, ponieważ las "nie wydawał" żadnych dźwięków. Chwilę czasu spędziliśmy na obserwowaniu koron drzew oświetlonych przez Księżyc, bo ich ośnieżone czubki wręcz świeciły. Po dłuższej chwili poszliśmy dalej, na pierwszą polanę. Zanim jednak tam doszliśmy, Doris zeszła ze szlaku i wędrowała po starych, zasypanych śladach. Powiedziałem jej, że idzie niewłaściwą drogą. Zapytała czy na pewno i wróciła na prawidłowy szlak. Doszliśmy na pierwszą polanę, która dawała widok na trzy pasma górskie. Idealnie przejrzyste niebo i Księżyc prawie w pełni, cudownie oświetlał góry nawet te najdalsze. Nie mogliśmy się napatrzeć na rzędy ośnieżonych świerków ciągnących się aż po horyzont. Dodatkowo wszechobecna cisza pozwalała odczuć jacy jesteśmy mali na tych rozległych terenach jakim są góry. Stanęliśmy przy żółtym słupku. Dokładnie przy tym samym, z którego aprarat McGregora zjechał pod warstwę śniegu. Doris wpadła na pomysł, abyśmy podrzucili śnieg do góry w trakcie gdy będziemy robić zdjęcie z samowyzwalacza. Przyznam, że pomysł był bardzo dobry, bo takiego zdjęcia zimowego jeszcze nie miałem. Było na nim widać dosłownie każdy fragment śniegu podrzucony do góry.

Dopiero po dłuższym czasie spędzonym na hali poszliśmy przed siebie. Pomału widać było światła z okien bacówki. Z tej odległości chata była tak mała, że wyglądała przepięknie wśród szczytów nocnych gór. Jedynie gdzieś na horyzoncie, po stronie wschodniej widać było jakieś dwa małe światła przypominające uliczne latarnie. Doszliśmy do Przełęczy pod Rycerzową. Wpadliśmy na pomysł, że wypadało by jeszcze ostatni raz zjechać rynną śnieżną, którą zjeżdżaliśmy godzinę temu. Zeszliśmy w tym celu ze szlaku na garb z krzyżem na szczycie. Zjechaliśmy w dół i dołączyliśmy do klubowiczów zasiadających na jadalni. Wtedy widziałem, że Cowboy jest z nami. Odnalazł się. RafalS powiedział mi, że podczas gdy ja i Doris chodziliśmy samotnie po górach, oni musieli ratować Cowboy'a. Powiedział, że wyszli po niego, bo Darek rozbijał się już w środku lasu, aby następnego dnia wyruszyć dalej. Nie wnikałem ile w tej opowieści było prawdy, bo najważniejsze, że był z nami. Wtedy rozpoczęły się rozmowy na temat jego karty taternickiej. Cowboy przedstawił mi dwie koleżanki, które powiedziały, że chcą wstąpić do naszego klubu. Były całkowicie nam nieznane, dlatego tym bardziej przyjęliśmy je do nas. Jednej z koleżanek, blondynce, było na imię Ola, a drugiej, o czarnych włosach, Ania. Obie były bardzo sympatyczne, dlatego dosiadły się do nas jak gdyby byliśmy starymi znajomymi. To było dla nas najważniejsze.

Na jadalni nie posiedzieliśmy długo, bo obsługa schroniska musiała przygotować to pomieszczenie na pokaz slajdów z wyprawy w góry Tien-Shan. Poszliśmy zatem do góry, do pokoju. Tam rozsiedliśmy się na dobre, bo gdy dowiedzieliśmy się, że slajdowisko już się rozpoczęło, tylko Turystykon zszedł na dół. Reszta klubowiczów prowadziła rozmowy. Już wkrótce dosiadły się do nas dwie nowe koleżanki. Na początku rozmawialiśmy o Stanach Zjednoczonych, stylu bycia i jakości życia w tym kraju. Później wspominaliśmy stare, dobre czasy, czyli omawialiśmy nasze zjazdy i wydarzenia, które miały miejsce podczas każdego ze zjazdów. Szybko padła propozycja zorganizowania zjazdu na Babiej Górze zimą, bo każdemu ze starszych stażem klubowiczów, ten zjazd się najbardziej podobał. Ustanowiliśmy, że zjazd na Babiej Górze zimą mógłby być tradycją naszego klubu. Mielibyśmy spotykać się tam co roku w lutym. Każdemu ten pomysł się spodobał. Wtedy Marynia wypowiedziała zdanie, które tak bardzo mnie urzekło: "Dzięki temu klubowi mogę poznawać góry, bo tak nigdy nie miałam z kim". Bardzo się ucieszyłem z tego powodu, że my wszyscy możemy służyć takim osobom jak Marynia. Następnie rozmowy sprowadziły się do masażu, ze względu na zawód jakiego uczy się Doris. Tu powstało najwięcej zabawnych sytuacji, bo Cowboy przekręcał wiele słów. Śmialiśmy się między innymi z jego słów "masażowana" czy też "rehabitować". Takich słów było więcej, lecz nie sposób było ich spamiętać, bo co chwilę powstawały nowe "perełki", które nas rozbawiały. Co chwilę spoglądaliśmy na Cowboy'a, obok którego, po obu stronach siedziały nowe koleżanki. Po jego lewej stronie siedziała Ania, a po prawej Ola. Pokój podzielił się na dwa obozy: kobiet i mężczyzn. Na pryczach siedziały kobiety, a na dwupiętrowych łóżkach mężczyźni. Było bardzo wesoło. Tak wesoło, że zrezygnowaliśmy ze slajdowiska. Zresztą sam Turystykon stwierdził, że było ono źle zorganizowane i na dodatek wiele ze 180-ciu zdjęć (około 30 zdjęć) przedstawiało... tyłek konia. Radek podsumował to slajdowisko słowami: "góry bardzo piękne, ale ludzie opowiadający już nie".

Ja i Sławek robiliśmy mnóstwo zdjęć wszystkim klubowiczom, w trakcie gdy coś opowiadali. Chcieliśmy mieć zdjęcie każdego klubowicza, przez co każde wykonane zdjęcie pokazywałem naszym kobietom. Największe "polowanie" na mój aparat urządziła Gosiak i Ela - żona Bikmena. Gosiak wyczekiwała tylko na mój moment nieuwagi, lecz nie udało jej się wyrwać mi go z rąk. Dyskusje o zdjęciach zajęły nam również wiele czasu. Równolegle do naszych rozmów powróciliśmy do rozmów "masażowania" Cowboy'a. Na stole pojawiły się banany, które wyciągnęła Doris. Bardzo szybko nasze rozmowy powróciły do... dziesiątego zjazdu pod Baranią Górą na Fajkówce. Oczywiście rozmawialiśmy o "wymianie bananów". Ten temat rozbawił nas prawie do łez, bo dookoła niego siedziały dwie nowe koleżanki, a na stole leżały akurat dwa banany. Tknp wówczas zapalił w aluminiowym podgrzewaczu nieznane nam indiańskie zioła na oczyszczenie ducha i ciała. Doris odkładając owe dwa banany na stół, niechcący trąciła nimi pojemnik z ziołami, które wysypały się pod łóżko. Zioła miały przyjemny zapach, choć na początku dziwiliśmy się, co się może palić w pokoju. Po kilkugodzinnych rozmowach zaczęliśmy układać się do snu. Zastanawialiśmy się, kto będzie z nas najbardziej chrapał. Kobiety miały pierwszeństwo do spania na łóżkach. Ja spałem na "glebie". Waldek i RafalS poszli również na "glebę", poza drzwiami naszego pokoju, bo nie było miejsca dla nas wszystkich. Zamówiłem 11 noclegów, a przyjechało nas 15-stu plus dwie nowe koleżanki, które miały nocleg w innym pokoju. Była 23.05 zanim poszliśmy spać, bo na dolnym piętrze trwała impreza gospodarzy i Słowaków. Było głośno. Agregat prądotwórczy działał do godziny 23.34. Po jego wyłączeniu nastała wszechobecna cisza. Nasze kobiety jednak po chwili kontynuowały rozmowy aż do godziny 0.37 dnia następnego. Pamiętam wówczas, że Tknp po godzinie 23.36 powiedział, że to już ta godzina a my jeszcze nie śpimy. Największy koncert chrapania dawał Maciek śpiący na dwupiętrowej pryczy. Doris przed zaśnięciem poprosiła mnie tylko, żebym obudził ją na wschód Słońca, bo wiedziała, że ja się zawsze wybieram na to naturalne zjawisko w górach. Nie wiedziałem do końca czy mówi to świadomie czy tylko półświadomie bo było już późno i nie potrafiłem już tego odróżnić. Ja i Turystykon w pełnej świadomości umówiliśmy się, że wstaniemy o 6.00 rano i pójdziemy na wschód Słońca na Małą Rycerzową. Tak też zrobiliśmy.

Była 6.00 rano dnia następnego. Ja i Turystykon wstaliśmy. Pierwszy wstałem ja, po czym podbiegłem do okna. Zobaczyłem tylko gęstą mgłę. Mimo tego, wstaliśmy bardzo szybko i poszliśmy na Małą Rycerzową. Równolegle z nami wstawał Waldek, ponieważ musiał żegnać się z nami. Będąc na Małej Rycerzowej obserwowaliśmy jak ciemne niebo powoli rozświetlało się. Padał wówczas śnieg. Powiedziałem wtedy, że przed wschodem Słońca wszystko ucichnie, po czym po nim, wszystko wróci do normy i zacznie padać. Staliśmy tak 45min. Rzeczywiście o wschodzie Słońca śnieg ustał, chwilowo było widać "pęknięcia" w chmurach, po czym śnieg pomału rozpoczynał padać drobnymi płatkami. Powietrze również i tego dnia było bardzo wilgotne, bo malutkie kropelki było widać w świetle czołówek - takie same jak te z Wielkiej Rycerzowej dnia poprzedniego. Tuż przed wschodem Słońca minął nas Waldek. Widzieliśmy, że nadchodzi, bo światło jego czołówki było widoczne z daleka. Wymieniliśmy z nim kilka zdań i niestety musieliśmy się żegnać. Ilekroć go żegnałem i witałem zawsze przed oczyma mam wspaniały, siódmy zjazd w Pieninach z jego udziałem. Dlatego tym bardziej szkoda mi było, że musiał już wracać do domu. My również po przeczekaniu zegarowej pory wschodu Słońca musieliśmy wracać, lecz tylko do schroniska. Weszliśmy do pokoju i opowiedzieliśmy jak było. Wkrótce zaczęli wstawać wszyscy. Doris od razu powiedziała: "Ale na wschód to mnie już nie obudziłeś". Szybko wytłumaczyłem się jej wczorajszą "zwiechą". Od tego momentu każdy z nas zaczął wstawać po kolei. Zanim wszyscy wstali, zdążyłem zjeść trzy czekolady, bo z Turystykonem rozmawialiśmy, że dzisiaj prawdopodobnie pójdziemy przez Oszast - górę legendę, do której dochodzi się kilkoma bardzo stromymi i wykańczającymi podejściami.

Wszyscy wstali. Każdy z nas zszedł do na jadalnię. Wielu z nas zamówiło kanapki ze smalcem i jajecznicę, a ja dodatkowo zupę pomidorową. Teraz przy stole omawialiśmy gdzie idziemy dalej i kiedy wracamy. Naprzeciwko mnie siedziała Marynia oraz po lewej Ania i Ola oraz przez pewien czas Doris. Doris bardzo szybko opróżniła termos Maryni, bo ciepła herbata tego poranka miała duże wzięcie. Dopiero później zorientowaliśmy się, że w sali jadalnej stoi wielki kocioł z wrzątkiem. Opisany był w nietypowy sposób, bo przez "samoerzet" czyli "Wrżątek". Przyglądaliśmy się temu ze zdziwieniem. Po zjedzeniu śniadania i dokończeniu wypieków "ze Świętego Mikołaja" powoli wracaliśmy do naszego pokoju. Zebraliśmy nasze rzeczy dość szybko i już za chwilę w dobrych humorach wyszliśmy na zewnątrz. Ciężko było nam się żegnać, dlatego jeszcze przed schroniskiem obowiązkowo musieliśmy zrobić wspólne zdjęcia. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Ja, Doris, McGregor, Tomko i Turystykon stworzyliśmy pierwszą grupę powrotną, a reszta, drugą. W naszej grupie już od samego początku humory nam dopisywały, bo nie zrozumieliśmy się, przez co rozeszliśmy się w różne strony. Dopiero zawołaliśmy Doris, z którą dogadaliśmy szczegóły, ponieważ umówiliśmy się z nią, że pojedziemy razem. Początkowo mieliśmy w planach zejście żółtym szlakiem do Soblówki. Pożegnaliśmy się z resztą klubowiczów i czas było wracać. Po pożegnaniu zmierzaliśmy wkrótce na Przełęcz Przysłop żółtym szlakiem. Idąc tym szlakiem minęliśmy trzy kamienne obeliski z metalowymi tablicami. Gdy szliśmy, zauważyliśmy, że wokół nas jest więcej śniegu niż wczoraj. Na Przełęczy Przysłop 940 m.n.p.m., w lesie, było ciągle dużo śniegu, podczas gdy dnia poprzedniego na tej wysokości mogliśmy oglądać tylko pojedyncze płaty. Na Przełęczy Przysłop stanęliśmy przy pięknej, drewnianej chacie - bacówce.

W jej środku widzieliśmy rozbity namiot, z którego ktoś wychodził. Obok, po prawej stronie, pomiędzy chatą a drewnianym płotem paliło się ognisko, które podtrzymywał starszy pan. Zatrzymaliśmy się tu na dłuższą chwilę, ponieważ mieliśmy do wyboru zielony szlak do Soblówki i niebieski przez Oszast, do Jaworzynki. Ja i Doris od razu byliśmy za propozycją aby pójść dłuższym szlakiem, ponieważ zima tego dnia była przepiękna, tak piękna, że szkoda było wracać. Reszta szybko nas poparła, dlatego wybraliśmy przedłużenie niebieskiego szlaku na Oszast. Z przełęczy zebraliśmy się bardzo szybko. Jednak nie na długo. To, co zobaczyliśmy przed sobą bardzo szybko nas zatrzymało. Przed nami wyłoniło się bardzo strome podejście na Świstkową 1082 m.n.p.m. Do pokonania mieliśmy ponad 140 metrów przewyższenia. Turystykon dnia wczorajszego opowiadał o tych podejściach, ale nikt z nas nie spodziewał się takiej stromizny. Na ten widok McGregor powiedział, że zawsze możemy zmienić plany. Po krótkiej chwili żartów podjęliśmy to podejście. Już w połowie wzniesienia musieliśmy zatrzymać się. McGregor i ja wróciliśmy wspomnieniami do dziewiątego zjazdu "K-Cfaj" i Królikowego hasła ze słynnych barierek. McGregor parodiował tą sytuację. Podparł się na kijkach i wypowiedział tak samo jak Królik słynne "O k***". Wszyscy śmialiśmy się z tego na głos widząc tą sytuację i podejście, które jeszcze było przed nami. W końcu doszliśmy na szczyt Świstkowa 1082 m.n.p.m. Po wejściu na szczyt rozpoczęliśmy rozmowy na temat szlaków Tatr i Beskidów. To podejście pokazało nam, że szlaki Beskidów mogą być bardziej wyczerpujące niż tatrzańskie, ponieważ tu nie było żadnych schodów, a jedynie zaśnieżona błotnista i wąska dróżka, która dodatkowo utrudniała podchodzenie. Przejście ze Świstkowej do Bednarovej dało nam chwilę wytchnienia bo różnica wysokości była niewielka. Na szczycie Bednarova zrobiłem sobie zdjęcie w stroju roboczym, takim samym, w jakim chodzę w pracy, aby później pokazać je w zakładzie. Szliśmy tak aż na Beskid Bednarów 1093 m.n.p.m. Ze szczytu zaczęliśmy schodzić dosyć stromym stokiem.

Doszliśmy do przełęczy, której nazwy nie było na mapie. Przed nami ukazało się kolejne bardzo strome podejście na Pański Kamień 1024 m.n.p.m. Turystykon często o nim mówił, ale chyba przedwcześnie, gdy byliśmy na Bednarovie. Po dosyć stromym zejściu z Bednarova rozpoczęliśmy podejście na Pański Kamień. Każdy z nas widząc tak wysoką górę dorzucił swój komentarz. Turystykon słusznie nazwał ją drogą krzyżową, ponieważ opowiedział nam historię o biskupie, który miał wejść na ten szczyt. Na szczycie Pańskiego Kamienia stał krzyż i ciosany kamień o kształcie prostopadłościanu osłonięty gontowym dachem. Historia tego kamienia brzmi tak: "Na szczycie Oszasta stoi krzyż "pojednawczy" dwóch diecezji (chyba) - pierwszej słowackiej i drugiej polskiej. Polski biskup to Tadeusz Rakoczy, natomiast tego słowackiego nie pamiętam. Docelowo do tego krzyża miała być poprowadzona droga krzyżowa, ale po tym jak sam biskup nie dał rady, to został sam krzyż - nie ma drogi krzyżowej. Nie było możliwości, żeby z polskiej strony wwieźć biskupa, nie wiem nawet czy słowacki biskup tam dotarł... Kilkoro ludzi czekało na szczycie na biskupa, ministranci i cała świta szła razem z biskupem, gdy ten za Jaworzyną powiedział, że nie da rady iść dalej (trzeba mu wybaczyć, to człowiek w sędziwym wieku), to cała świta z nim zeszła do Soblówki, a jeden czy kilku ministrantów poszło na Oszus poinformować zebraną garstkę ludzi, że święcenia nie będzie. Od tej pory krzyż ten jest traktowany jak zwykły krzyż, którym jakaś starowinka się opiekuje, jest mała różnica, tym samym krzyżem opiekują się dwie osoby - jedna z Polski, druga ze Słowacji. [Turystykon]". Tu zrobiliśmy przerwę. Traf chciał, że wyciągnąłem aparat, by sfotografować otoczenie. W tym samym momencie Doris malowała się pomadką co zastało uchwycone. Często rozmawialiśmy o tym na szlaku, bo "przyłapałem" ją trzykrotnie, nie myśląc o tym w ogóle. Często komentowaliśmy "standardowy górski ruch szminką" przez co powstała dyskusja na temat malowania się w górach. Jak zawsze śmiesznych tekstów nie zabrakło, dzięki czemu szło nam się bardzo dobrze. Z Pańskiego Kamienia powoli schodziliśmy na Beskid Równy. Najpiękniejsze były nasze komentarze, bo po zejściu z Beskidu Bednarów szliśmy około 20min Równym Beskidem. Była to równina, kształtem przypominająca Upłaz pomiędzy Grzesiem a Rakoniem. Po piętnastu minutach wędrówki po równym terenie, w niezmieniającym się lesie, McGregor, Doris i Tomko zaczynali ziewać. Po chwili McGregor powiedział, że to jest cisza przed burzą, bo za długo szliśmy po równym terenie, a przecież zeszliśmy jeszcze z bardzo stromego stoku z Pańskiego Kamienia. Długo nie czekaliśmy, bo za chwilę przed nami wyrosła potężna góra i podejście, które "zabijało" już na sam widok. Czekało nas podejście na Beskid Wysoki zwany i znany nam bardziej jako Oszast czy też Oszust.

Widząc to podejście każdy z nas zatrzymał się, a ja poszedłem zrobić rekonesans. Szedłem samotnie aż do momentu, w którym zatrzymałem się przy wielkim korzeniu. Podejście było dosyć nietypowe, bo po wejściu do wysokości korzenia wyłaniało się drugie, znaczeni wyższe. Oni jeszcze nie widzieli go z dołu, ponieważ stamtąd nie było to możliwe. Będąc w okolicach tego korzenia krzyknąłem do nich, że przed nami jest jeszcze jedno takie podejście. Gdy dołączyli do mnie zadyszani McGregor powiedział, żebym żałował, że mnie tam nie było z nimi, bo często padały niecenzuralne teksty, które nadawały się do relacji. Wtedy tylko dopowiedział: "Idź równo z nami tak co by to się znalazło w relacji". Zaśmiałem się z tego na głos. Na Oszuście był obowiązkowy odpoczynek. Musieliśmy jeszcze przejść na Jaworzynę 1052 m.n.p.m. Schodząc do Przełęczy Kaniówka 953 m.n.p.m. mijała nas jedyna para, którą widzieliśmy podczas całego dnia na szlaku. McGregor widząc ich schodzących, powiedział, że wyglądają nie najlepiej. Wypowiedział tylko te słowa: "ale są ściorani po jakimś podejściu. Widocznie je mamy jeszcze przed sobą". Tym zdaniem wlał w nas trochę optymizmu. Wszyscy wybuchliśmy głośnym śmiechem. Na razie nic nie zapowiadało tego podejścia. Teren wokół nas był równy i dosyć szeroki. Schodząc do przełęczy Turystykon pokazał nam "beskidzką Sokolicę", czyli dwie małe sosny rosnące na pionowym urwisku. Widok nie był zbyt dobry, ponieważ otoczenie spowite było gęstą mgłą. Od teraz wyczekiwaliśmy podejścia, które "ściorało" tamtą parę. Idąc dalej, zza zakrętu wyłoniła się wąska i czarna dróżka wiodąca stromo do góry. Kończyła się gdzieś wysoko. Wtedy Doris zapytała czy biały fragment terenu, który widzimy nad tą ścieżką to też góra. Odpowiedziałem, że tak. Drzewa, które widzieliśmy na jego szczycie były bardzo małe i znikały powoli gdzieś za mgłą...

Doszliśmy do ostatniego podejścia. Doszliśmy, bo dalej nie poszliśmy. Stanęliśmy jak wryci... Doris i Tomko już dawno rozmawiali tylko o jedzeniu. McGregor już wkrótce dołączył do nich. Turystykon nic nie mówił, tylko dzielnie pokonywał kolejne wzniesienia. Ja standardowo rwałem się do kolejnego rekonesansu. Powiedziałem, że pół roku nie było mnie w górach, dlatego muszę się mocno zmęczyć za wszystkie "bezgórskie" czasy. Jednak pozostałem z nimi, bo... rozpoczął się komentarz i analiza taktyczna. McGregor wpatrywał się w tą ścieżkę i analizował z której strony najlepiej byłoby podejść. Raz mówił: "Tu podejdziemy z lewej", a raz "nie tam jest za dużo drzew i śniegu". Za chwilę Doris dorzuciła swoje: "Ale my to jesteśmy głupki, żeby pchać się w te góry". Dalsze rozmowy dotyczyły strony z której moglibyśmy "zaatakować" to podejście oraz ilości błota, które pokrywało tą wąską, ale jakże długą i stromą ścieżynkę. Po dłuższej przerwie i nastawieniu się psychicznie czas było pokonać ostatnie podejście. Na przód wyszedłem ja. Było mnóstwo błota. Ślizgałem się dosłownie co krok. Widząc bardzo długi krok, na około jednego metra pomyślałem, że ktoś musiał mieć dobry "ujazd". Od razu pomyśleliśmy o "ścioranej" parze, ponieważ ślad był świeży. Błotnisty fragment szlaku ominęliśmy, idąc równolegle do szlaku po śniegu. Ponad pierwszym podejściem musieliśmy wejść jeszcze na "biały teren" widoczny z dołu. Choć był łagodny, to jednak wywołał "majaczenie" o jedzeniu, jak to nazwaliśmy później. Z tych rozmów śmialiśmy się wszyscy nawzajem, bo co jeden to wymyślał lepsze potrawy.

Tymczasem padał śnieg. Będąc na Jaworzynie, Turystykon oglądał się za ścieżką "ścinającą" do Glinki, lub jak to w naszym klubowym języku się mówi, chcieliśmy "założyć szczura", bo taki mieliśmy właśnie plan. Turystykon szybko znalazł ścieżkę wiodącą stromo w dół. Początkowe etapy były zarośnięte bardzo gęstymi krzakami jeżyny leśnej. Stawiając na niej kroki, przyczepiała się do podeszwy, przez co nieraz musieliśmy ratować się przed upadkiem. Po pięciominutowym odcinku z jeżynami skręciliśmy w stromo w dół i w lewo na ścieżkę, którą pokazał nam Turystykon. Stok był tak stromy i błotnisty, że schodząc przodem mieliśmy wielki problem z utrzymaniem równowagi. Cała ekipa starała się schodzić pomiędzy drzewami przytrzymując się nich. Wygląd lasu wskazywał na to, że była prowadzona tu przecinka, bo aż do samej rzeki Smerekówka, prowadził goły i szeroki pas, na którym rosła tylko trawa zasypana śniegiem. Ten pas miał blisko dwieście metrów wysokości względnej (tak wynikało z map). Postanowiłem to wykorzystać. Zacząłem schodzić tyłem, ślizgając się do tyłu na przykucniętych nogach. Niekontrolowany zjazd w dół nie groził ze względu na jeżyny i pnie wystające po drodze, na których co chwilę się zatrzymywałem. Dzięki temu bardzo szybko wyprzedziłem resztę i mogłem zrobić im kilka pięknych ujęć z dołu, oddając stromiznę tego miejsca. Najciekawszy jednak był moment zejścia na ścieżkę przy Smerekówce. Schodziliśmy bardzo stromym wzgórkiem, który utworzył się przy ścieżce. Jedyne czego można było się przytrzymać to były kolczaste jeżyny. Pierwszy zszedł McGregor i Turystykon. Ja następny. Teraz przyszła kolej na Tomko. Schodząc ze wzgórka pośliznął się i wypowiedział następujące słowa: "Ale pojechałem!". Za chwilę dopowiedział: "Dalej jadę!" gdy za chwilę, po wypowiedzeniu pierwszych słów, pośliznął się po raz drugi. Z tej sytuacji mieliśmy wielki ubaw. Za chwilę dołączyła do nas Doris już bez żadnych problemów.

Od teraz szliśmy błotnistą ścieżką do Glinki. Ścieżka nie była długa, bo za chwilę zamieniła się w drogę asfaltową. Teraz widzieliśmy jak mocno pada śnieg. Widząc to, że jest kilka stopni powyżej zera powiedziałem Doris, że mamy temperaturą dodatnią, ponieważ płatki śniegu łączyły się ze sobą. Wtedy zapytała czy te płatki, które spadały są duże. Powiedziałem, że jeszcze nie, ale za chwilę zaczną się łączyć w duże płaty. Tak też się stało. Minęło kilka minut, gdy szliśmy drogą asfaltową, a dookoła nas równomiernie padał śnieg bardzo dużymi płatami, z każdą chwilą zwiększających swoje rozmiary. Ten widok był piękny i długo oczekiwany. Wreszcie mogliśmy oglądać otoczenie "zza" płatków śniegu. McGregor, Turystykon i Tomko zaczęli "majaczyć" o jedzeniu. Powiedziałem wówczas, że jest to asfalt do Morskiego Oka. Śmialiśmy się wszyscy, podnosząc się wspólnie na duchu. Za chwilę zauważyłem, że wszyscy zaczęli przyspieszać kroku. Przyspieszyłem i ja. Doris dorównała do mojego tempa. McGregor, Tomko i Turystykon kontynuowali rozmowy na temat jedzenia. Doris chyba ze zmęczenia już nic nie mówiła. Za chwilę na widok tych opadów śniegu rozpoczęła śpiewać piosenki świąteczne, bo ten śnieg kojarzył się już ze świętami. Zresztą chyba każdemu. Szliśmy tak aż do samochodu, który zaparkowany był w Glince, przy sklepie. Stojąc przed samochodem wspomniał mi się klimat zjazdu w Gorcach, którego zakończyliśmy piosenką Andersona & Vangelisa - And When The Night Comes. Niestety nie mieliśmy tej płyty ze sobą, choć u McGregora leżała w samochodzie, którym dojechał na dworzec. Chciałem, aby i ten zjazd się tak samo zakończył - piękną piosenką na koniec pięknego zjazdu...

Jadąc samochodem, Turystykon zaprosił nas na gołąbki. Zadzwonił do mamy czy znajdzie ich trochę dla pięciu osób. Wybuchliśmy śmiechem. Wtedy McGregor powiedział, że uratował nam życie, bo każdy z nas "majaczył" już o jedzeniu. W domu Radka zostaliśmy przywitani bardzo gorąco. Tutaj muszę podziękować w imieniu całej grupy "Glinka Lans Łojant Team" Radkowi jak i jego mamie za gościnę. Tomko, w oczekiwaniu na gołąbki, przeglądając gazetę, natrafił na twarze dziewczyn, które miały być wybierane w drodze castingu dalej, ponieważ brały udział w jakimś konkursie. Wtedy zapytał mnie: "Michał, którą byś zlansował?". Zaśmialiśmy się wszyscy z tego, bo była to aluzja do lansu Cowboy'a. Wskazałem na Doris i pomału zabieraliśmy się za gołąbki. Gołąbki, o których każdy marzył były bardzo dobre, wręcz wyśmienite. Po udanym obiedzie przeszliśmy do pokoju Radka, gdzie wymieniliśmy się zdjęciami. Dodatkowo Turystykon umieścił zdjęcie na forum "na żywo", zrobione w jego pokoju z naszą całą grupą na tle flagi. Niestety czas było się żegnać. W czwórkę pojechaliśmy do Bielsko-Białej na dworzec PKP, gdzie pożegnaliśmy się z Doris. Czas zjazdu dobiegł końca...