XVII Zjazd Klubowy - Beskid Żywiecki - luty 2009

Michał

 

ZJAZD SAMURAJÓW NA BABIEJ GÓRZE - SIEDEMNASTY ZJAZD KLUBU GÓRY-SZLAKI - LIPNICA WIELKA - 21-22.02.2009

W końcu nadszedł ten dzień. Zjeżdżaliśmy się ze wszystkich stron, spotykając się ostatecznie w Lipnicy Wielkiej, w chacie oznaczonej numerem 1014. Ja i Bodzio przyjechaliśmy na miejsce tuż po 8.00 rano. W pokojach była już warszawska ekipa Wtorka, jak również Mc Gregor i jego kolega Remek. Nieco wcześniej na miejsce dojechała ekipa Zjawy oraz Ice-Breakera. Było nas już dwanaście osób. Spotykając się tak wcześnie z rana myśleliśmy co zrobić z wolnym czasem, który pozostał nam do czasu, w którym przyjadą wszyscy klubowicze. Szybko zadecydowaliśmy, że obowiązkowo musimy wejść na Babią Górę i sprawdzić jakie warunki panują na zielonym szlaku z Lipnicy Wielkiej, ponieważ w zimie bardzo mało turystów wybiera ten szlak ze względu na jego nieprzetarte ścieżki. Usłyszeliśmy wiadomość od McGregora, który obecnie był u Grzegorza z Lipnicy Wielkiej, o stanie tego szlaku. Wczoraj próbowali przejść jego kawałek, a gdy zobaczyli, że zaspy są tak wielkie, że zapadali się do pasa w śniegu, zawrócili. Musiałem sam to zobaczyć na własne oczy, bo z ich opinii wynikało, że wejście od tej strony będzie niemożliwe lub bardzo trudne.

Szybko zebraliśmy pierwszą ósemkę do przetarcia szlaku. Byli to: Zjawa, Ice-Breaker, Mosorczyk, Limonka, Zanzara, Bodzio, Mithape, Suonecznik. Pocieszałem się, że jeśli przejdziemy zaśnieżoną drogę asfaltową, która prowadziła od naszej chaty do leśniczówki położonej u stóp Babiej Góry, to na szlaku też damy radę. Drogę przeszliśmy szybkim tempem. Nie wiadomo skąd, dwa kilometry dalej stał przed nami Bodzio, który właśnie wyszedł ze sklepu. Mówił, że znalazł się tu, bo nie poczekaliśmy na niego. Jakie było nasze zdziwienie gdy zobaczyliśmy go tam. Przed lasem, którym prowadziła droga widzieliśmy ile śniegu zalega na drewnianych barierkach. Tam dostrzegłem również wystającą gałąź z jednej z barier, na której utworzyła się piękna kula śniegu składająca się z różnokształtnych formacji śnieżnych. Teraz czekał nas zakręt w prawo i za kilkadziesiąt kroków, zakręt w lewo. Jako, że miałem krokomierz przy sobie wiedziałem, że przeszliśmy już około 7 000 kroków. Skręciliśmy w lewo, w las. Linia nasypu była granicą dla ubitego śniegu przez samochody i świeżego śniegu, który zalegał na szlaku. Początkowo wgłębialiśmy się w las, idąc w śniegu lekko powyżej kostek. Idąc dalej stok nachylał się bardzo powoli, nie powodując tym samym zmęczenia. Śniegu jednak przybywało. Wędrując tym szlakiem martwiłem się jedynie o trzy punkty rozejścia, które mogłem pomylić w zimie, ponieważ znajdowały się w rzadkim lesie. Na szczęście były tu ślady po ski-tourach, które ułatwiały zadanie, jednak w miarę zdobywania wysokości zapadaliśmy się w śladach coraz głębiej. Owe ślady służyły nam jedynie jako "zamienniki" znaków, ponieważ te zielone były już dawno przysypane. Przed nami szła trójka narciarzy sugerując się również zasypanymi rowkami pozostawionych przez innych tourowców. Powoli zbliżaliśmy się w okolice Krzywego Potoku. Nasłuchiwałem otoczenia czy już przypadkiem nie słychać jego szumiących wód. Duża część potoku znajdowała się pod grubą warstwą puchu. Przed sobą widzieliśmy zaspy tworzące większe kule. Wyglądały jak gdyby coś większego było pod nimi zasypane. Tak też było. Jako pierwszy rozpocząłem przeprawę przez zaspy. Zapadaliśmy się do pasa, ponieważ pod nami był... potok. Śnieg dosłownie wisiał nad potokiem, dlatego zapadaliśmy się tak głęboko, ponieważ dodatkowo pomiędzy warstwą śniegu a potokiem znajdowała się powietrzna jama.

Ciągle padał śnieg wielkimi płatami. Przez zaspy przedzieraliśmy się idąc coraz wyżej. Kiedy byliśmy blisko zwalonego drzewa, nad potokiem musieliśmy poczekać na Bodzia i Zjawę czyli osoby, które miały założone rakiety śnieżne. Ice-Breaker również je miał lecz szedł równo z nami. Zjawy i Bodzia nie było długo. Zastanawialiśmy co się z nimi dzieje. Po dłuższym czasie okazało się, że Bodzio zawrócił ponieważ stanął na jednej z takich zasp, na której połamał jedną z rakiet. Zjawa dotarł do nas po dłuższym czasie. Kontynuowaliśmy nasze przecieranie szlaku. Przed nami widniał zasypany Krzywy Potok, który to teraz musieliśmy przejść by znaleźć się po jego drugiej stronie. Szliśmy wzdłuż zwalonego drzewa, ponieważ latem tamtędy prowadził szlak właściwy. Zaspy i przestrzenie powietrzne znajdujące się pod nimi potęgowały nasze zapadanie. Stawiając kolejne kroki trudziliśmy się z wyjmowaniem nóg z wielkich dziur, które pozostawialiśmy po sobie. Do tego momentu szlak był mniej wymagający, ponieważ przed nami widniało duże i strome podejście z widocznymi zaspami śniegu. Powolnym krokiem przedzieraliśmy się przez warstwy śniegu, aż doszliśmy do krótkiego, prawie płaskiego odcinka ścieżki. Rozglądałem się tutaj za zakrętem w lewo, za którym ścieżka miała nas doprowadzić do drewnianej wiaty. Po kilkudziesięciu krokach dotarliśmy do zakrętu. Poszliśmy zgodnie ze śladami, które pozostawili narciarze idący daleko przed nami. Za zakrętem czekało na nas jeszcze dłuższe i bardziej męczące podejście. Po krótkim odpoczynku rozpocząłem podchodzenie. Cały czas szliśmy wśród gęstego lasu. Wszystkie drzewa były oblepione płatami śniegu tworzącymi wokół pni wielkie spirale, które ciągnęły się od ziemi, aż po ich korony. Piękny to był widok, bo przed nami, we wszystkich kierunkach, widzieliśmy setki takich drzew. Tworzyły one niekończące się tło ze spiral śnieżnych. Dłuższe podejście zakończone było ostrym zakrętem w lewo i przedłużoną ścieżką na wprost przed nami. Wybrałem tą prowadzącą w lewo, ponieważ wiedziałem, że tamta ścieżka zaprowadzi nas do wiaty, która zarazem była granicą Babiogórskiego Parku Narodowego. Od zakrętu mieliśmy do pokonania kolejne podejście, Było prawie takiej samej długości jak to drugie. Zatrzymaliśmy się tu aby odpocząć, jednak za chwilę stwierdziliśmy, że do chatki pozostało nam niewiele, więc tam zrobimy dłuższy postój.

Po kilkunastu minutach dotarliśmy do drewnianej wiaty, która była przepięknie zasypana śniegiem, tworząc tym samym pomniejszone wejście do jej środka. Dachy z obu stron były równomiernie zasypane grubą warstwą śniegu. W tym miejscu pogoda zaczęła się poprawiać. Niebieskie niebo i przedzierające się promienie słoneczne pomiędzy koronami drzew, zachęcały nas do dalszej wędrówki. Weszliśmy do środka. Każdy z nas wyłożył coś na stół, z którego wszystko... zjeżdżało. Pojawiły się cukierki różnego typu, czekolady i inne słodkości. Od razu wspomniało mi się klubowe powiedzenie: "łojenie grani słodkości". Najsłynniejsze jednak stały się morelki Limonki, którymi zajadała się na każdym z etapów szlaku. W chatce rozmawialiśmy o dalszych odcinkach szlaku i o tym, że wiatr dopiero odczujemy powyżej górnej granicy lasów, ponieważ na dotychczasowych odcinkach nie wiał w ogóle. Zastanawiałem się jak to będzie wyżej i jakie zaspy czekają nas pod szczytem, ponieważ wiatr przerzucał tam codziennie śnieg z jednych stoków na drugie. Po dłuższym odpoczynku czas już było iść, bo wytracaliśmy ciepło. Było -6°C. Nie tak dużo, jednak siedząc w bezruchu mróz dawał się odczuć. Teraz wchodziliśmy na teren BPN-u. Przed nami było około 200m wysokości względnej lasów, z czego około 100m to lasy gęste, a drugie 100m to rzadkie lasy utworzone przez karłowate świerki. Przez gęsty las dosyć szybko udało nam się przejść. Za mną szły osoby mające rakiety na nogach czyli Ice-Breaker i Zjawa. Jednak pozostawiane ślady przez nich były uciążliwe dla osób idących za nimi, ponieważ zapadały się przecierając szlak jeszcze raz. Z tego powodu Zanzara powiedziała, żeby poszli na sam koniec. Kiedy dochodziliśmy do zwalonego drzewa, które było przecięte jedynie na szerokość szlaku powiedziałem, że w tym miejscu jest duża rozpadlina. Wszedłem na ten teren i rzeczywiście zapadłem się bardzo głęboko. Wynikało to z tego, że w miejscu zwalonego drzewa kosodrzewina zakrywała wgłębienie w terenie, na której gromadził się śnieg, tworząc tym samym jamę. Z naszego punktu widzenia wydawało się, że w tym miejscu było nawiana większa ilość śniegu.

Poszliśmy dalej. Las stawał się coraz rzadszy, a piękne niebo pokryło się ciemnymi chmurami. Ponownie mogliśmy spodziewać się opadów śniegu. Za chwilę pojawiła się mgła. Szliśmy powoli, bo śnieg stawał się coraz bardziej uciążliwy. Od teraz brnęliśmy w śniegu, który zapadał się do wysokości naszych ud. Żeby nie przemęczyć mięśni nóg musiałem oboma rękami wbijać nogę w śnieg dociskając je, kierując siłę rąk przez kolano. I tak za każdym krokiem. Niestety, spowalniało to całą drużynę, ale idąc jako pierwszy musiałem przecierać szlak. Powoli wychodziliśmy ponad granicę lasów świerków karłowatych. Mgła stawała się coraz gęstsza. Za plecami widzieliśmy ciemne chmury i jaśniejsze, rozbijające się o stoki. Nie było nawet widać szczytu oraz najbliższych partii gór przed nami. Dochodziliśmy do Wolarnii, czyli wypłaszczenia terenu, na którym niegdyś wypasano woły. Wiedzieliśmy, że jesteśmy tu, ponieważ po prawej stronie, około 50m od nas widniała tablica informacyjna, dookoła której wiatr wywiał "krater" lub też wgłębienie dające właśnie takie wrażenie. Widziałem, że powoli oddalaliśmy się od właściwego szlaku. Szedłem jednak dalej pod ukosem, w kierunku północno zachodnim. Kiedy doszliśmy na wielką równinę, za którą rozpoczynało się strome podejście zauważyłem, że ślady nart skręcają gdzieś dalej w kierunku zachodnim, omijając tym samym najprawdopodobniej strome stoki. Nie podobała mi się ta wersja ze względu na dużą ilość śniegu i długie obejście we mgle, dlatego od teraz zacząłem wytyczać własny szlak. W tym miejscu Słońce przebijało się przez gęstą warstwę chmur. Każdy z nas odczuł nagłe ocieplenie, mówiąc tym samym o nagłej duchocie, którą każdy z nas odczuł. Termometr pokazywał teraz 11°C w Słońcu. Gdy Słońce zakryły chmury, chłód powrócił. Mgła przykryła wszystko szczelnie, nie pozwalając zobaczyć nam nic dookoła. Nawet nie widzieliśmy granicy nieba i ziemi. Ze śladów narciarskich skręciłem pod kątem prostym w dużą warstwę śniegu. Pomimo, że były takie mgły wiedziałem gdzie dalej iść ponieważ kierunek nadawał mi rozpoczynający się stok po lewej stronie. Przez świeży śnieg brnęliśmy powoli. Miałem iść tak długo, aż dojdę do stoku, który przetnie naszą drogę pod kątem prostym. Po około 25min rzeczywiście tak było, jednak stok ujrzeliśmy dopiero... będąc na nim. Mgły nadal nie pozwalały dojrzeć granicy nieba i ziemi. Podchodziliśmy stokiem tak, aż doszliśmy na grzbiet innego stoku, który przecinał z kolei pod kątem prostym stok, którym szliśmy. Była to już bezpośrednia droga na grań szlaku czerwonego prowadzącego z Przełęczy Krowiarki. Dużo czasu zajęło nam podejście ostatnim stromo nachylonym grzbietem, ponieważ śnieg był świeży, przez co zapadaliśmy się, tym bardziej bo szliśmy nieustannie po warstwie śniegu, której nikt nie przedeptał ani razu.

Doszliśmy w końcu na grań czerwonego szlaku. Mgły nie opuszczały nas ani na chwilę. Stojąc tutaj, po lewej, jak i po prawej, widziałem zarys dwóch wybrzuszeń terenu. Wszystko co znajdowało się dalej spowite było gęstą mgłą. Zastanawiałem się w którą stronę iść. W lewo, czy w prawo? Zastanawiałem się, bo wytyczając własną drogę przejścia we mgle nie wiedziałem po której stronie znajduje się kopuła szczytowa. Wydawało mi się, że właściwą drogą będzie zakręt w lewo, bo przed nami widniały dwa nasypy śnieżne, które tworzą się tuż przed szczytem na dwóch skałach leżących blisko siebie. Dzięki tym nasypom mogłem nas umiejscowić. Tak rzeczywiście było, bo już za trzy minuty dotarliśmy na szczyt. Gęsta mgła nie pozwoliła podziwiać nam widoków, jednak cieszyliśmy się z wejścia na Babią Górę w takich warunkach przecierając samemu szlak. Było to z pewnością dla nas inne doświadczenie. Na szczycie rozglądaliśmy się za kamiennym murem, który powinien tu być. Był, jednak wystawało go niewiele ponad 40cm ponad powierzchnię śniegu. Reszta tworzyła ogromny nasyp. Schroniliśmy się przed wiatrem w jednym z zakoli, które tworzył mur. Obowiązkowo musieliśmy zrobić zdjęcia z klubową flagą. Odpoczywając na szczycie zastanawialiśmy gdzie pójdziemy dalej, Ice-Breaker proponował Przełęcz Brona, jednak tak gęsta mgła nie zachęcała do dalszej wędrówki ze względu na brak widoków nawet w najbliższej okolicy. Powiedziałem, że możemy wrócić tą samą drogą, ponieważ nic nie zobaczymy, a czas który nam zostanie poświęcimy na przygotowanie ogniska oraz spotkanie z nowymi ludźmi. Wybraliśmy drugą propozycję.

Rozpoczęliśmy schodzić. Ślady były wydeptane już przez nas, więc nie musieliśmy szukać szlaku. W górnych partiach ostatniego stoku, przed szczytem, spotkaliśmy McGregora i Remka, którzy wybrali się również w tym samym celu, co my. Zamieniliśmy kilka zdań i poszliśmy dalej. Gdy zeszliśmy poniżej stoku, który przecinał szlak pod kątem prostym, ponownie doświadczyliśmy uderzenia gorąca, które było przyczyną przebijającego się Słońca zza chmur. Mówiliśmy wtedy, że panuje straszny zaduch w tej okolicy. Nie trwało to jednak długo, bo tak, jak poprzednim razem, ochłodziło się nagle, gdy tylko Słońce zniknęło za ciemnymi chmurami. Schodząc niżej, podziwialiśmy pojedyncze, karłowate świerki, które porastały całą równinę widoczną przed nami. Wraz z utratą wysokości mgła stawała się bardziej przejrzysta dając nam widoki na coraz szersze okolice, jednak tylko na te najbliższe. Będąc już w górnych partiach lasu zauważyliśmy, że pogoda się poprawia, a gdy dotarliśmy do drewnianej chaty, Słońce wyszło zza chmur a niebo przybrało niebieską barwę. Zatrzymaliśmy się tu na dłuższy moment, ponieważ była piękna pogoda. Rozsiedliśmy się w środku. Po krótkim odpoczynku zrobiliśmy zdjęcia z klubową flagą rozwieszając ją na dachu, po stronie północnej. Widząc ile dociera tutaj światła powiedzieliśmy "wracamy na szczyt?". Oczywiście to był tylko żart, bo w partiach szczytowych gęste mgły nie ustępowały ani na chwilę, o czym przekonaliśmy będąc niżej. Zanim jednak rozpoczęliśmy dalszy powrót, Limonka musiała poczęstować nas morelkami. Zejście do Lipnicy Wielkiej odbywało się równym krokiem. Nie czekaliśmy na nikogo.

Przed nami widniała tylko asfaltowa droga. Przeszliśmy jej kawałek, bo za chwilę podjechał Jurek - kolega Limonki. Podwiózł nas pod sam domek, w którym mieliśmy noclegi. Nie zorientowałem się, że Ice-Breaker, Zjawa i Suonecznik nie pojechali z nami. Gdy wyszliśmy z samochodu, Jurek nagle gdzieś zniknął na dłuższy czas. Cieszyłem się, że nareszcie mogłem poznać nowych ludzi związanych z nami. Teraz mieliśmy dużo czasu na wspólne rozmowy. Siedział również Bodzio, który pokazał mi połamaną rakietę śnieżną. Podczas tego spotkania, na stole pojawiły się słynne ciasteczka z chilli według przepisu Gosiaka. Każdy z nas zajadał się nimi. Po dłuższych rozmowach gospodarz chaty przygotował nam drewno na ognisko, które mieliśmy w planach. Ognisko rozpoczęło się palić o 17.01. Każdemu utkwiła ta godzina w pamięci, ponieważ wszyscy skomentowaliśmy, że gospodarz jest punktualny. Po około półgodzinie przysiedliśmy się do ogniska dającego mnóstwo ciepła. Spoglądaliśmy na szczyt Babiej Góry. Była już pora zachodzącego Słońca, dlatego w górnych partiach Babiej widzieliśmy wąski, ale gęsty pas fioletowych chmur przykrywających skutecznie szczyt. Teraz widzieliśmy, że nasz powrót z drewnianej chaty nie miałby sensu, bo z relacji McGregora i Remka wynikało, że wiał tam wiatr tworząc małe zawieje śnieżne. W południe, na dworze, było tylko -6°C, jednak jeszcze przed zachodem Słońca niebo rozjaśniło się i temperatura zaczęła nagle spadać. Widząc pierwsze gwiazdy ja i Turystykon mieliśmy w planach pójście na Wajdów Groń, gdy tylko się ściemni. Celem miał być nocny widok na okolice położone pomiędzy tą górą a Tatrami. Chodziło nam głównie o widok na światła widoczne z dolin. Trzymaliśmy się tego planu. Postanowiliśmy, że po zakończeniu ogniska obowiązkowo ruszymy na szczyt.

Ognisko rozpoczęło się bardzo pięknie, bo już na samym początku Bodzio przyniósł gitarę. Rozpoczął grać i śpiewać, co dodało klimatu naszemu spotkaniu. Pomimo, że było już -15°C siedzieliśmy w komplecie. Było nas razem 22 osoby. Ja i Turystykon próbowaliśmy policzyć ilu nas jest, jednak nie udawało się to tak łatwo i szybko, ponieważ cały czas ktoś gdzieś chodził, krążył, robił zdjęcia czy też szedł do domu po coś na ognisko. Po długim czasie udało nam się wszystkich zliczyć. Od rana zastanawiał nas jeden fakt. Wiedzieliśmy, że Suonecznik jest z nami, ale nie wiedzieliśmy gdzie on jest i jak wygląda. Szybko nazwaliśmy go duchem naszego klubu. Nadeszła już noc. Pod nasz dom zajechał jakiś samochód nikomu nie znany. Rozglądałem się za czarną rejestracją BBN 9795, która utkwiła mi w pamięci dokładnie rok temu, kiedy widziałem Jaska po raz ostatni. Samochód Jaska, ponieważ on tylko przychodził mi na myśl. Rzeczywiście to był on, ale rejestracja była już zmieniona, co mnie na początku zmyliło. Jask powiedział, że mógł przybyć tak późno, ponieważ złapał gumę w drodze do nas. Po dłuższych rozmowach spoglądaliśmy w niebo na miliony gwiazd, które widniały na niebie. Niebo było idealnie czyste, a przejrzystość powietrza nieprzeciętna. Ciszę naszej okolicy zakłóciły na chwilę dwa skutery śnieżne przejeżdżające główną drogą Lipnicy Wielkiej. Widząc jaka jest teraz pogoda pomyślałem, że zrezygnuję z wejścia na Wajdów Groń z Turystykonem. Było już -17°C. Zrezygnować chciałem nie z powodu mrozów, a z powodu... idealnych warunków jakie teraz mieliśmy. Pomyślałem, że będąc na Babiej obowiązkowo trzeba być na wschodzi Słońca. Zaproponowałem to przy ognisku, bo tu było nas najwięcej. Szybko uzbierałem czwórkę chętnych. Byli nimi Ice-Breaker, Jurek, Jask i Turystykon. Nie spodziewałem się tylu chętnych. Przy ognisku dyskutowaliśmy o drodze wejścia, przeliczaliśmy czasy wejścia na szczyt aby nie spóźnić się na wschód Słońca oraz dyskutowaliśmy jak pokonać 4km odcinek... asfaltowej drogi, który dla nas był największym zmartwieniem. Od razu padł termin "morskooczny asfalt", którego nikt z nas nie lubił.

Największym pytaniem było jednak to, o której godzinie będzie wschód Słońca na Babiej Górze. Na szczęście miałem ze sobą kalendarz wschodów i zachodów Słońca dla Katowic. Po odjęciu 13 minut różnicy, która była spowodowana odległością i wysokością góry obliczyłem, że wschodu Słońca możemy spodziewać się o 6.31 rano. Tą godzinę przyjęliśmy za godzinę "zero", bo tak ją nazwaliśmy. Szczyt Babiej Góry w aktualnych warunkach nazwaliśmy "ground zero". Postanowiliśmy, że o 1.00 w nocy ruszymy, ponieważ w dzień przejście tego szlaku zajęło nam 4h 30min, wliczając w to przejście drogi asfaltowej. Daliśmy sobie 5h 30min czasu, aby nawet w najgorszych warunkach wystarczyło nam czasu, bo chyba nikt z nas nie chciał spóźnić się na tak wspaniałe widowisko. Umówiliśmy się, że wstaniemy o 00.30 w nocy. Długo zajęło nam zorganizowanie jednego pokoju, w którym spałaby tylko ekipa idąca na wschód Słońca. W końcu udało się przygotować do tego celu pokój numer dwa. Ognisko nadal się paliło, a nas dalej zastanawiało kto to jest Suonecznik, bo na liście wpłat za nocleg jeszcze tylko pozostał on. Ja i Turystykon wychyliliśmy głowę zza drzwi domu i do siebie powiedzieliśmy: kto to jest Suonecznik? Osoba, o której mówiliśmy usłyszała to z daleka, bo siedząc naprzeciwko nas, przy ognisku, odezwała się mówiąc: "to ja!". Podeszliśmy tam. Opowiedzieliśmy Suonecznikowi cała historię o tym, jak próbowaliśmy ustalić kto to jest. Śmialiśmy się z tego wszyscy. Po zakończonym ognisku spotkaliśmy się jeszcze w domku. Dyskusje trwały do późnej nocy, jednak ja musiałem już iść spać o 22.30, ponieważ za dwie godziny trzeba było wstać.

Jest 00.30 w nocy. Wyłączyłem budzik z telefonu komórkowego. Kroki Turystykona słyszał już każdy. Wstałem i ja. Zasięgnąłem informacji o pogodzie od Turystykona, który z kolei zaczerpnął ich od McGregora, który niedawno spoglądał w niebo. Wiadomość nie była za dobra, bo usłyszałem, że gwiazd nie widać. Musiałem obowiązkowo wyjść na dwór aby to sprawdzić. Będąc na dworze ujrzałem piękne, gwieździste niebo, po którym od czasu do czasu sunęła pojedyncza chmura. Na szczęście później już ich nie było. Do wyjścia przygotowaliśmy się dosyć szybko, jednak zapomnieliśmy obudzić Jurka. Z tego powodu wyszliśmy dopiero po 1.40 w nocy. Aby nie tracić czasu podjechaliśmy pod Leśniczówkę, skąd wyruszyliśmy na wschód Słońca. Było -17°C. Mróz nadal trzymał, co świadczyło o tym, że taki stan pogody utrzyma się na dłużej. Na szlak weszliśmy o godzinie 1.55. Szedłem jako pierwszy. Od razu zauważyłem, że idzie się dużo lepiej niż w dzień, bo śnieg był mocno zmrożony. Nie zapadaliśmy się i mieliśmy ślady, które pozostały od wczorajszego dnia. Na początku szliśmy żwawym tempem. O 2.15 zorientowaliśmy, że idziemy za szybko. W związku z tym postanowiliśmy, że musimy iść wolniej i robić więcej przerw aby nie marznąć na szczycie blisko dwie godziny. Od teraz szliśmy powolnym krokiem. Zaspy, w których zapadaliśmy się za dnia, stały się jakieś niższe. Śnieg pod wpływem mrozu najwidoczniej osiadł, ponieważ na powierzchni nie było widać tak wielkich płatów jak wczoraj. Śnieg był bardzo sypki a płatki, które go tworzyły, bardzo drobne. Idąc w okolicach Krzywego Potoku, zastanawialiśmy się gdzie są zaspy, gdzie zapadaliśmy się po pas. Było nas przecież trojga, która szła we wczorajszych warunkach. Teraz wszystko było dosyć mocno ubite i takie inne... Postanowiliśmy, że wolnym krokiem będziemy szli do drewnianej chaty, a tam odpoczniemy. Pomimo prób zwalniania kroku nie udało nam się za wiele "stracić" czasu ponieważ długie postoje przy -17°C mrozie szybko wychładzały. Z tego powodu trzeba było brnąć przed siebie.

Powoli dochodziliśmy do chaty, w której wczoraj przysiedliśmy na chwilę przy morelkach Limonki. Zauważyliśmy, że po północnej stronie wiaty jest rozbity namiot, a na stole w chatce stoi wyłożone jedzenie oraz kuchenka gazowa na kartusze. Weszliśmy do środka. Obudziliśmy ekipę śpiącą w namiocie. Nie wyszli jednak na zewnątrz. Ich rzeczy zostawiliśmy w takim stanie w jakim je zastaliśmy. Nie ruszaliśmy ich w ogóle. Kiedy zaczęło się robić chłodno postanowiliśmy, że trzeba już iść. Na początku zadecydowaliśmy, że przesiedzimy tu do 4.00 nad ranem. Nie było to możliwe ze względu na mróz. Do chaty przybyliśmy o 2.52, więc czasu mieliśmy dużo. Z tą godziną wspomniał mi się inny klubowy zjazd i wymarsz na wschód Słońca z 18 czerwca 2007, kiedy to o 2.42 odpoczywaliśmy w tej samej chacie jedząc ciepłe tosty. Był to drugi klubowy zjazd. Mając jeszcze 3h 30min czasu i świadomość, że ten odcinek szlaku, który pozostał do szczytu powinien nam zająć około 1h i kilka minut staraliśmy się spowalniać nasze tempo. Kiedy wyszliśmy z chaty, średnio co 50-100 kroków robiłem specjalnie przerwy żeby tylko upłynęło trochę czasu. Podczas takiego podchodzenia nawet serce nie zdążyło zabić szybciej. Każdy nasz postój poświęciliśmy na rozmowy o wschodach Słońca oraz górach. Znak do ich zakończenia dawał mróz, gdy tylko poczuliśmy chłód. Powolnym krokiem wychodziliśmy ponad górną granicę lasów. Niebo nadal było czarne i usiane milionami gwiazd. Przez karłowate świerki spoglądaliśmy w dół - w stronę Lipnicy Wielkiej i Tatr. W dole świeciło mnóstwo pomarańczowych świateł, a na horyzoncie rysowała się grań Tatr. Widząc takie warunki nie mogliśmy doczekać się już wchodu Słońca. Podchodząc coraz wyżej, drzewa znikały powoli z naszego krajobrazu pozwalając nam w pełni podziwiać świecące doliny. Turystykon i ja zauważyliśmy cirrusy w okolicach szczytu, co nas niepokoiło, ponieważ te chmury oznaczały pogorszenie pogody. Szliśmy ciągle szlakiem, który utorowaliśmy sobie dnia wczorajszego. Wiatr zawiewający tutaj najwidoczniej wieczorem przerzucił duże masy śniegu, ponieważ ścieżka w wielu miejscach była całkowicie zasypana i ponownie musieliśmy wytyczać nową drogę przejścia. W partiach podszczytowych, szlaku już w ogóle nie było widać.

Podchodząc ostatnim stokiem, który łączył się z czerwonym szlakiem wiodącym z Przełęczy Krowiarki, Jurek zapytał co to za światło położone na lewo, tuż przy grani Tatr. Sami się dziwiliśmy co to jest, bo jeszcze przed chwilą tego nie było. Było to wyróżniające się światło barwy pomarańczowej na horyzoncie. Po kilku minutach kształt tego światła dał nam odpowiedź. Był to... wchodzący Księżyc. Jakież mieliśmy szczęście idąc na wschód Słońca ujrzeć na pół godziny przed nim dodatkowo wschód Księżyca! Widok był przepiękny, bo grań Tatr była bardzo pięknie widoczna, a Księżyc zataczał nad nią szeroki łuk. Niebo dookoła stawało się coraz jaśniejsze. Chmury na wschodzie przybierały bardzo ciemnej barwy o odcieniu fioletowym. Dochodząc do czerwonego szlaku zatrzymałem się tu, aby zrobić serię zdjęć wschodzącemu Księżycowi. Cała grupa była już na szczycie Babiej Góry. Widząc, że pozostało mi 40min czasu zostałem w tym samym miejscu jeszcze przez kilka minut fotografując Księżyc. Po wykonaniu zdjęć dołączyłem do reszty. Piękny był widok szczytu, którego śniegi przybierały niebieskiego koloru od ciemnego nieba. Każdą naszą chwilę próbowałem uchwycić aparatem. Co chwilę fotografowałem okolicę, ponieważ tak przejrzystego powietrza już dawno nie widziałem. W dolinach zaczęły pojawiać się charakterystyczne mgły. Jak zawsze mgła tworzyła równą granicę kończącą się na górnej granicy lasów tatrzańskich. Przez mgłę przebijały się światła z wieży przekaźnikowej na Gubałówce a z okolic Kasprowego Wierchu docierało żółte światło. Lipnica Wielka widniała jako wielki pas pomarańczowych świateł, a Zubrzyca Górna i Dolna jako linia prosta złożona z niebieskich świateł. Piękny to był widok, bo po drugiej stronie widniała rozjaśniona Polica, a po lewej Mała Babia Góra. Pilsko, Rysianka i inne góry tworzyły piękne, białe punkty w oddali, ponieważ ich szczyty były "łyse". Najpiękniej jednak prezentował się Hocz - góra znajdująca się po prawej stronie Tatr, stojąca samotnie. Z nad mgieł wystawał jej samotny, skalisty wierzchołek dodając majestatu tej górze. Z pewnością wyglądała tajemniczo. Mała Fatra rysowała się również malowniczo z jej białą granią. Księżyc był coraz wyżej i teraz oczekiwaliśmy drugiego wschodu - wschodu Słońca. Na szczycie byli inni ludzie. Stał tu nawet rozbity namiot pod kamiennym murem. Stojąc tu i spoglądając na niebo zadałem pytanie: "dlaczego linia dnia i nocy jest taka wyraźna?". Zadałem je, ponieważ nigdy ta granica nie była tak cienka i wyraźna, by móc jasno wskazać gdzie przebiega. Tu przed wschodem Słońca dopiero otrzymaliśmy odpowiedź. Dokładnie tam, gdzie kończyła się noc i zaczynał się dzień, przemieszczały się ciemne, wąskie pasy chmur, które dawały właśnie takie wrażenie. Gdy tylko chmury pomknęły dalej, owa granica stała się niewyraźna a chmury, które wyglądały jak niebo dopiero teraz były widoczne.

Jest 6.30 rano. Wchód Słońca miał już lada chwila się rozpocząć. Wciąż fotografowałem okolicę. O 6.31 rozpoczął się wschód Słońca. Początkowo jako cienki pas kilku pomarańczowych punktów świetlnych przerywanych mgiełką tworzącą linię na horyzoncie. Za chwilę kształt przypominał już Słońce i od teraz cieszyliśmy się przepięknym widowiskiem. Śnieg przybrał fioletowej barwy. Wszystkie formacje śnieżne, które utworzyły się od nawianego śniegu na tyczki, skały i tablice informacyjne wyglądały teraz przepięknie oświetlone fioletowym światem stopniowo zmieniającego się w ciemnopomarańczowe. Wszyscy stali skupieni na obserwacji Słońca, ponieważ było nadzwyczajnie wyraźne. Brakowało chmur, a grań Tatr była widoczna ze szczegółami. W tych warunkach wykonałem zdjęcie w stronę Giewontu. Na zdjęciu bez problemu mogłem dostrzec krzyż, ponieważ mój wzrok tak daleko nie sięga. Podczas wchodzącego Słońca spoglądaliśmy dosłownie wszędzie. Chcieliśmy zobaczyć każdy kawałek ziemi, który stopniowo oświetlało Słońce. Okolice Pilska przybierały pomarańczowego koloru, dlatego poświęciliśmy teraz czas na jego obserwację. Najpiękniejszy widok był jednak na... Baranią Górę, Romankę i Rysiankę, ponieważ dokładnie w tamtym kierunku rozciągał się kilkudziesięciokilometrowej(!) długości cień, który rzucała... Babia Góra! Ze zdumieniem obserwowaliśmy tak długi cień. Spoglądając w stronę Słońca, tuż pod nim, na cienkiej warstwie mgieł na horyzoncie, utworzyła się jasna łuna światła, którą Jurek przyrównał do światła jakie widzi się na lodowcach. Coś w tym było, bo tamta okolica błyszczała złotym i intensywnym światłem.

Słońce zaczęło wschodzić coraz wyżej. Ludzie zaczęli schodzić do dolin. Nasza grupa też powoli się szykowała do zejścia. Ja i Turystykon postanowiliśmy, że zostaniemy dłużej aby wykonać serie wczesnoporannych zdjęć. Jask, Ice-Breaker i Jurek zeszli już niżej a my powoli rozpoczynaliśmy schodzenie ze szczytu. Światło słoneczne odbijało się od śniegu czyniąc te okolice idealnie białe. Pokrywa śnieżna była w stanie nienaruszonym poza szlakiem, który wydeptaliśmy sobie sami. Schodząc zauważyliśmy jak dwa wydeptane szlaki w śniegu biegną do siebie równolegle tworząc ślad, jak gdyby przejeżdżała tędy kawalkada samochodów ciężarowych. Każdy zakręt jednego szlaku przylegał równolegle do drugiego. Naszą grupę widzieliśmy w dole jako trzy małe punkty poruszające się po owych śladach. Okolice świerków karłowatych wyglądały pięknie, ponieważ były przysypane śniegiem. Każdy z okazów rósł samotnie, dlatego wyglądały jak pionki rozstawione na wielkiej równinie. Z tego miejsca mogliśmy podziwiać widoki na żółty szlak prowadzący ze Słowacji, na Lipnicę Wielką kryjącą się pod cienką warstwą mgieł oraz na całe Tatry. Kiedy dochodziliśmy do granicy świerków karłowatych i lasów górnoreglowych, przy szlaku dostrzegłem naturalny most, który utworzył się ze śniegu. Rozpięty był pomiędzy dwoma zaspami śniegu. Był krótki, ale obowiązkowo musieliśmy nim przejść. Tym mostkiem prowadziły dwa ślady pozostawiane przez narciarza. Zapadliśmy się bardzo szybko pod grubą warstwą śniegu. W jego okolicach karłowate świerki łączyły się w większe grupy tworząc ciekawe formacje śnieżne, ponieważ prawie całe były przykryte białą warstwą puchu. Turystykon robił tu mnóstwo zdjęć, a poniżej co parę chwil przewracaliśmy się, bo schodziliśmy poza wydeptanym szlakiem. Wchodząc do gęstego lasu podziwialiśmy oświetlone korony drzew. Poświęciliśmy im również dużo czasu. Schodziliśmy tak, aż dotarliśmy do drewnianej chaty. Czekała tam na nas reszta grupy, która wcześniej rozpoczęła powrót. W komplecie schodziliśmy coraz niżej, podziwiając jeszcze Tatry widoczne w ubytkach drzewostanu.

Do Lipnicy Wielkiej podjechaliśmy z Jurkiem. W domku pożegnaliśmy Mirka i ekipę z Warszawy, a później dzieliliśmy się wrażeniami z resztą klubowiczów. Ponad godzinę opowiadaliśmy wszystkim, co wydarzyło się tam na szczycie i jakie były widoki. Wielu żałowało, że nie poszło z nami. W chacie siedzieliśmy jeszcze półtora godziny, bo szykowaliśmy dzienną wyprawę na Babią Górę. Będąc w chacie powiedziałem, że na szczycie zostawiłem termometr, więc mam powód by wejść tam jeszcze raz. Wszyscy śmialiśmy się głośno z tego. Tym razem mieliśmy w planach wejście od Przełęczy Krowiarki. Pożegnałem się z gospodarzem i z klubowiczami, którzy już nie mogli do nas dołączyć. Teraz zebrała się siedmioosobowa grupa. Byli to: Zanzara, Limonka, Mosorczyk, Mithape, Bikmen, Jurek i Bodzio. Zanim jednak dojechaliśmy na Przełęcz Krowiarki, Bikmen wpadł do dziury tuż przy drodze, która była pozostałością po parkującym tu samochodzie. Wjechał w nią, ponieważ miejscowemu kierowcy spieszyło się, próbując wepchnąć się w zawężony ruch spowodowany zaparkowanymi samochodami przy kościele. Była w końcu niedziela. Zatrzymaliśmy się i pomogliśmy wyciągnąć samochód z dziury. Pojechaliśmy dalej. Bikmen znowu zatrzymał się w Zubrzycy Górnej. Czekaliśmy na niego robiąc w ten czas miejsce na parkingu pod Przełęczą Krowiarki. Mówiąc "robiąc", mam na myśli odśnieżanie miejsca parkingowego, bo wszystkie inne były zajęte. Bikmen i jego grupa dotarła na miejsce. Przejeżdżały tędy dwa autobusy wycieczkowe. Ich kierowcy szukali miejsca, gdzie by można było zawrócić. Byli mocno zdenerwowani gdy powiedzieliśmy im, że najbliższe takie miejsce jest odległe o 4km od nas. Mówili, że jadą już 5km i nic nie widzą poza jedną, prostą drogą.

Po przygotowaniach do wyjścia ruszyliśmy. Zubrzyckie stromizny były mocno przedeptane, więc nie obawiałem się zapadania w śniegu. Nawet zrobiło się ciepło. Szliśmy równym tempem, zatrzymując się jedynie aby poczekać na Bodzia, któremu najwyraźniej szło się trochę gorzej. Mniej, więcej w połowie drogi zatrzymaliśmy się i po raz kolejny mieliśmy okazję poczęstować się morelkami Limonki. Szliśmy tak, aż dotarliśmy na małą przestrzeń, tuż przed Sokolicą. Rosły na niej krzaki, które teraz były malowniczo oblepione śniegiem. Jeszcze tylko kilka kroków i doszliśmy na Sokolicę. Zorientowaliśmy się, że szlak jest wydeptany nieco w innym miejscu, przez co nie dotarliśmy na płaski teren, z którego rozpościerały się piękne widoki. Wyszliśmy tuż za nim, omijając go od lewej strony. Będąc tu myśleliśmy o Gosiaku i Tomko, którzy właśnie zjeżdżali na nartach na Mosornym Groniu. Mieliśmy wspaniały widok na tą górę. Dalsze podejście na Babią było bardzo przyjemne. Śnieg był dosyć dobrze ubity. Od Sokolicy, pomału widzieliśmy coraz większy pas Tatr, który przysłaniał jeszcze stromy stok. Kiedy doszliśmy do drugich, drewnianych barierek mogliśmy rozkoszować się krystalicznie czystym i pełnym widokiem na Tatry Wysokie i Zachodnie. Szliśmy ponad godzinę licząc od Sokolicy. W miarę zdobywania wysokości wiatr stawał się coraz mocniejszy i bardziej mroźny, jednak nie był dokuczliwy. W rejonie Kępy widać było, że podzieliliśmy się na dwie grupy. Bodzio, Bikmen i Jurek szli z tyłu. Widzieliśmy ich na skraju podejścia, które mieliśmy za sobą. Zanzara szła w środku, pomiędzy ich a naszą grupą. Idąc w okolicach Gówniaka mieliśmy okazję zaobserwować zjazd dwóch ski-tourowców z jego niewysokiego, ale stromego stoku. Pomimo tego, że oboje zjeżdżali osobno, to zarówno ten pierwszy jak i drugi zakończyli swój zjazd upadkiem, z taką różnicą, że ten pierwszy zajechał dalej, a drugi wywrócił się na twarz. Pomału dochodziliśmy do naszego celu. Zanim weszliśmy na szczyt, około 150m przed nim, doszedł do nas Jurek mówiąc, że dalej już z nami nie pójdzie nie z powodu braku sił a z powodu tego, że spieszy mu się z powrotem. Usłyszeliśmy informację, że Bodzio zrezygnował z dalszego podejścia, podobnie jak Bikmen, który uważał, że jest za słabo ubrany.

Będąc na szczycie, usiedliśmy w jednym z zakoli kamiennego muru, gdzie ponownie spróbowaliśmy morelek Limonki. Po dłuższej chwili dotarła do nas Zanzara, a w dłuższym czasie Bikmen i Bodzio. Było to moje trzydzieste, jubileuszowe wejście na Babią Górę. Grupa pogratulowała mi tego wejścia. Na szczycie posiedzieliśmy chwilę. Gdy wstaliśmy, poszliśmy szukać mojego termometru, który nadal był wbity w śnieg, który nawiał wiatr na pomnik z tablicą pamiątkową poświęconej naszemu Papieżowi. Widziałem go, ale gdy podchodziliśmy na miejsce, jeden z będących tam narciarzy zabrał go i zjechał w dół. Spóźniliśmy się tylko o jedną minutę. Po wykonaniu zdjęć z klubową flagą czas już było schodzić. Wybraliśmy szlak, którym przyszliśmy. Zejście odbywało się szybko. Na szczycie poczekałem na Bodzia, który chciał wykonać jeszcze kilka zdjęć i napić się ciepłej herbaty. Nasza grupa szła daleko przed nami. Ja towarzyszyłem Bodziowi. Był zmęczony, bo nawet zejście sprawiało mu mniejsze problemy, ponieważ musiał odpoczywać co jakiś czas. Dyskutowaliśmy o złamanej rakiecie i sposobie jej "reaktywacji". Doszliśmy w końcu i my na Przełęcz Krowiarki. Nasza grupa z przodu pojechała już w swoje strony, dlatego nie mieliśmy nawet się z kim pożegnać. Pojechaliśmy i my.