XX Zjazd Klubowy - Beskid Żywiecki - czerwiec 2009

Michał

 

W KRAINIE DESZCZOWCÓW - DWUDZIESTY ZJAZD KLUBU GÓRY-SZLAKI - FAJKÓWKA, BARANIA GÓRA - 20-21.06.2009

W Węgierskiej Górce byłem już po 7.18, a byliśmy umówieni na 9.00 przed komisariatem Policji na parkingu, skąd mieliśmy dalej pomaszerować zielonym szlakiem na Fajkówkę. Pozostało mi około półtora godziny do przybycia pierwszych klubowiczów, dlatego postanowiłem, że zwiedzę nieco Węgierską Górkę. Na początku udałem się do pobliskich sklepów, po czym zacząłem spacerować wzdłuż ulic odbiegających od głównego ronda w centrum. Pogoda była nie do zniesienia. Już od wielu dni, a nawet tygodni, padał tylko deszcz. Dzisiaj było tak samo. Rzęsisty deszcz i całe niebo pokryte chmurami dawało znak, że cały dzień już taki będzie. Po wędrówce ulicami miasta wróciłem pod komisariat i wyczekiwałem klubowiczów. Zadzwoniłem do Tknp. Powiedział, że dopiero jest w Bielsku-Białej. Czekałem jeszcze 30min. Nadjechał samochód Tknp i Bikmena. Już na początku było mi miło poznać dwie nowe osoby. Były nimi Jola i Tess. Od samego początku wyglądały na bardzo wesołe osoby. Wiedzieliśmy, że ma do nas dołączyć Templar o godzinie 10.20. Zastanawialiśmy się co robić, bo pozostało nam półtora godziny. Widząc jak nieustannie pada deszcz, przegłosowaliśmy krótki "szlak" do cukierni w centrum miasta. Tu mieliśmy w planach przeczekać deszcz. Przed godziną dziesiątą wyszliśmy z cukierni najedzeni do syta. Każdy z nas próbował różnych ciast lub pączków.

W cukierni śmialiśmy się z pogody, bo gdy rozmawialiśmy, nie padało. Teraz już lało! Mimo wszystko ja i Bikmen byliśmy za tym, żeby mimo wszystko iść na Fajkówkę szlakiem, bo nie po to przyjechaliśmy w góry, by jeździć po nich samochodem. Po wyjściu z cukierni udaliśmy się na początek zielonego szlaku, gdzie pod wielkim parasolem czekaliśmy na Templara. Tknp wypatrywał go uważnie, a gdy już go dojrzał gwizdnął niczym Indianin. Templar od razu wiedział, gdzie jesteśmy. W niepełnym składzie, w deszczu, poszliśmy zielonym szlakiem wzdłuż drogi przechodząc przez most nad Czarną Sołą. W niepełnym składzie, bo Mirek i Tess wjechali samochodem pod samą Fajkówkę. Ledwie minęła chwila, a już cieszyliśmy się pięknymi widokami. Wokół nas, zarówno z lewej jak i prawej, było mnóstwo kaskad. Niektóre utworzone naturalnie spływające po kamieniach i skałkach, a niektóre utworzone sztucznie przez człowieka, utworzone za pomocą rzędu świerkowych bali równo przerzuconych tuż pod lustrem wody od brzegu do brzegu. Po prawej stronie, tuż za Traktem Cesarskim, całe zbocze było porośnięte pięknymi, fioletowymi kwiatami. Kilkadziesiąt kroków dalej spotkaliśmy wielki, biały kwiat, który dopiero się rozwijał. Była to niezwykła roślina, ponieważ cały kwiat tworzyły dziesiątki mniejszych, osadzonych na jednej łodydze, a to wszystko rosło na kilkuletnim, ściętym pniu, który porastał świeży, wiosenny i niezwykle zielony mech.

To jednak nie były wszystkie widoki jakie nas otaczały. Szliśmy w małym wąwozie, więc nasze głowy kierowaliśmy również do góry. Stały tam bardzo stare i klimatyczne chaty górali, a dalej większe, samotne skały. Za chwilę minęliśmy jeszcze stary, powyginany korzeń, który "spływał" po zboczu. Korzeń tworzyło kilka mniejszych odgałęzień wygiętych o kąt 90 stopni trzykrotnie, aż w końcu cała ta wiązka rozdzieliła się na dwie mniejsze - każda wrastała w ziemię w innym kierunku. Każde z odgałęzień ułożonych piętrowo porastał równomiernie mech, który dodał im całego uroku. Pod korzeniem płynął już mały potok.

Kiedy przeszliśmy pierwszy etap wąwozu i wchodziliśmy na pierwszą polanę, Szliśmy obok wzniesienia wąwozu. Szliśmy błotnistą drogą. Minęliśmy kilka sztucznie utworzonych kaskad. Byliśmy w lesie, w którym prowadziła szeroka droga asfaltowa. Tutaj zauważyłem śmietniki obok, których stał poskładany leżak. Powiedziałem, że musimy tutaj odpocząć. Część asfaltowa szlaku zakończyła się i wchodziliśmy powoli w las, gdzie prowadzono wycinkę drzew. Tutaj po raz pierwszy mieliśmy okazję zobaczyć to, co będzie nas czekało wyżej. Hektary zniszczonych lasów przez korniki. Dosłownie większość lasów otaczających nas, po prostu już nie istniała. Zostały tylko stare, siwe pnie na miejscu, których widniały tylko kępy trawy porastające powywracane korzenie.

Za zakrętem, który właśnie pokonywaliśmy czekała nas przeprawa przez błotnistą drogę. Po lewej stronie widzieliśmy wycięty las, po prawej gęste krzewy pośród, których wydeptano ścieżkę pozwalającą obejść najtrudniejsze odcinki błotne. Przystanęliśmy pod drzewami, by Jola mogła odpocząć. Szybko poszliśmy z tamtego miejsca, bo wiatr zdmuchiwał krople wody, które dodatkowo tworzyły deszcz, oprócz tego, który już padał. Po przejściu dosyć długiego odcinka błotnego szlak powoli opadał, aż doszliśmy do chaty na polanie. Po naszej prawej stronie stał samotny, mały, drewniany domek z drabinką pośrodku. Wyglądał bardzo pięknie i można było dzięki niemu poczuć klimat gór, bo po jego drugiej stronie mieliśmy widoki na najbliższe okolice Beskidu Śląskiego i polanę, która "spływała" po stoku od samej chaty.

Idąc dalej obyło się bez dodatkowych przygód i już wkrótce dotarliśmy do małej wioski, którą przecięliśmy w poprzek wchodząc w kolejny las. Tutaj dowiedzieliśmy się, co tak naprawdę dzieje się tutejszymi lasami z tablicy informacyjnej. Zanim doszliśmy do tej tablicy musieliśmy jeszcze przejść przez zarastający zielony szlak, którego znaki prowadziły wzdłuż czyjegoś terenu. Przechodząc tędy, wybiegł do nas pies z budy, który nie był uwiązany, lecz szybko przystanął za drzewami. Po drodze minęliśmy jeszcze stary wóz strażacki, który stał obok drewnianych chat. Dochodziliśmy do wioski.

Po przejściu przez drogę ujrzałem to, na co tak długo czekałem. Było to strome podejście. Zanim jednak podjęliśmy je, zatrzymaliśmy się na tutejszym przystanku PKS-u. Rozsiedliśmy się na wszystkich dostępnych ławkach by coś zjeść i odpocząć. Deszcz nie ustawał ani na chwilę. Najbardziej rozbawił nas brak sklepu w wiosce podczas, gdy był tu dostęp do usług informatycznych w pełnym zakresie łącznie z hostingiem i tworzeniem stron internetowych. Na przystanku rozmawialiśmy o tym podejściu, by Jola wiedziała co ją czeka. Nie odpoczywaliśmy zbyt długo, żeby nie wychłodzić się od tego deszczu. Wstaliśmy do wymarszu lecz ubrudzona kamizelka Joli i niebieski plecak Edyty zatrzymały nas na chwilę. Dziewczyny czyściły ubrudzone rzeczy. Po chwili wyruszyliśmy. Edyta i Jola szły jako pierwsze. Za kilkadziesiąt kroków zawołałem Edytę, bo przyspieszyły, a szlak nie prowadził drogą asfaltową lecz skręcał w lewo, stromo do góry. Gdy zawołałem Edytę pokazałem tylko lewą ręką gdzie mają iść. Wtedy odpowiedziała: "żartujecie sobie?". Ja i Templar odpowiedzieliśmy, że nie, wskazując na zielone znaki szlaku. Z drogi asfaltowej to podejście wyglądało strasznie, lecz idąc nim nie było już takie strome, na jakie wyglądało. Problemem było tylko wszechobecne błoto, na którym cały czas ślizgaliśmy się.

Za lasem, podejście nieco zelżało. Wyszliśmy na rozległe polany, za którymi znajdowało się pole ogrodzone białym płotem. Dalej szliśmy wzdłuż granicy pola i lasu, wcinając się pomału ścieżką w gęsty las. Polana, którą widzieliśmy po naszej lewej stronie teraz pomału znikała za drzewami. Idąc przez las wspominałem miejsce, gdzie ja i McGregor, na X Zjeździe Klubu, zeszliśmy ze szlaku aby "sprawdzić śnieg". Śniegu teraz nie było, ale to miejsce utkwiło mi w pamięci. Dalej szlak zataczał wielki łuk, z którego było już widać Fajkówkę. Idąc lasem przechodziliśmy obok chaty zbudowanej w środku lasu. Koło domu chodziło mnóstwo psów. Wszystkie były puszczone luzem. Większy pies podszedł do nas, ale schował się za najbliższym drzewem i szczekał na nas, bojąc się podejść bliżej. Powoli zataczaliśmy wielką pętlę, jaką wyznaczał łuk szlaku. Będąc na jego zachodniej części, po lewej stronie mieliśmy widok na pasmo Rycerzowej oraz na pobliskie wsi. Około 100m dalej rozpoczynała się wieś położona na stokach górskich. Tutaj zgubiliśmy znaki szlaku. Co prawda znak był na płocie, ale nikt z nas go nie zauważył. Podobnie jak na X Zjeździe Klubu, zeszliśmy ze szlaku w tym samym miejscu widząc szerszą drogę skręcającą w prawo i prowadzącą pod górę. Wybraliśmy właśnie ją, bo ona wydawała nam się najbardziej odpowiednia. Po dłuższej chwili spostrzegliśmy, że na drzewach nie było żadnego znaku, więc podjęliśmy decyzję o odwrocie. Nic nie straciliśmy, bo w miejscu, gdzie zawróciliśmy rosły poziomki. Było ich tak dużo, że każdy mógł zasmakować ich smaku.

Z poziomkowego szlaku zawróciliśmy do drogi leśnej prowadzącej do wioski. Zauważyliśmy znak szlaku, który prowadził nas wzdłuż domków. Schodziliśmy cały czas, dochodząc do szerokiego potoku, nad którym leżało jedno ścięte drzewo obcięte z gałęzi. Pierwszy przeszedłem ja. Drugi był Tknp. Następnie próbowała Edyta, która podpierała się kijkami aby nie wpaść do wody. Jej śladami podążała Jola. W połowie kładki uniosła ręce na boki, świetnie pozując do zdjęcia, bo dodatkowo peleryna, którą miała na sobie uniosła się do góry. Po nich wszystkich przechodził Bikmen. Do Fajkówki pozostało już tylko kilka minut. Zza przeciętego lasu wyszliśmy na skoszony pas trawy. Była to ścieżka do Fajkówki. Gospodarz zadbał o ten kawałek szlaku, bo trawa na szlaku była wykoszona szerokim pasem, dzięki czemu na tym odcinku nie umoczyliśmy butów. Zanim weszliśmy do domu, naprzeciwko niego, po prawej stronie znajdowało się źródełko wody, którego wody przelewały się przez małą cembrowinę zrobioną z pnia. Woda przelewała się do tego pnia i dopiero z niego spływała na ziemię, płynąc dalej potokiem po stokach górskich.

Weszliśmy do środka. Tam czekali na nas Mirek i Tess. Jola podeszła do kominka, bo jej buty przemokły całkowicie. Gospodarz zadbał również o wielki pokój, bo gdy przyszliśmy było już ciepło. Tutaj każdy z nas suszył przemoczone ubrania i buty. Kiedy robiłem zdjęcia pokoju, Tess powiedziała, żebym zrobił zdjęcie Edycie. Odpowiedziałem na to, że właśnie zrobiłem zdjęcie stylowego żyrandola, który wisiał nad nami. Rozległ się wtedy śmiech, bo Tess rzekła, że powiedziałem piękny komplement Edycie. Teraz czekaliśmy na przerwę w opadach deszczu, który padał już od samego rana. W trakcie oczekiwania prowadziliśmy długie rozmowy. Ja, Bikmen i Tedy87 chcieliśmy iść na Baranią Górę. Widząc, że nic się nie zmienia musieliśmy nasze plany przełożyć na dzień następny. Atmosfera bardzo szybko zrobiła się wesoła. Rozweselała nas Tess i Jola. Po paru godzinach dołączył do nas Igi z jego córeczką - Sonią. Na początku bardzo się nas wstydziła. Edyta bardzo szybko zajęła się nią jak wzorowa matka. Nasze rozmowy trwały długo, bo aż do północy.

Około godziny 17.30 dołączył do nas Jastrząb z Żabnicy. Przywitaliśmy się z nim. Kiedy nadeszła pora robienia serii zdjęć, Tess uciekała przed naszymi aparatami, bo ze wszystkich stron błyskały flesze. Gdy niebo już pociemniało Templar prowadził "niecodziennie rozmowy", z których był wielki ubaw, bo udawało mu się wiele razy sprowadzić je do jednego tematu. Wywiązała się również rozmowa o Częstochowie i wszelkich absurdach jakie on tam zobaczył. Mirek opowiadał o przeżyciach w górnictwie zaciekawiając nas tym, bo pozostało mu wówczas nieco ponad pół roku do emerytury. Po 21.00 wyjrzałem przez okno. Było widać czerwieniejące chmury. Był to znak, że pogoda się poprawia. Po cichu planowałem już wschód Słońca. Igi zasnął na fotelu dając tym samym wszystkim fotografom temat do zdjęć. Rozmowy się pomału kończyły w okolicach północy. W tle przygrywała stara muzyka oraz disco-polo. Położyłem się na podłodze, obok fotela Igiego i również pomału zasypiałem przy dźwiękach tej muzyki. Klubowicze pomału się rozchodzili. Z podłogi zebrałem się około północy. Wyjrzałem za okno. Niebo było bezchmurne i gwieździste! Jedynie na horyzoncie widać było jeszcze białe chmury otaczające nas. Planowałem wyjście na wschód Słońca widząc takie warunki. O 2.23 w nocy zaplanowałem wyjście, jednak niebo znowu było całkowicie zachmurzone. Spałem więc dalej.

Wstaliśmy przed godziną ósmą. Deszcz nadal padał. Mimo tego ja Tedy87 i Ninik postanowiliśmy, że musimy uratować honor tego zjazdu wchodząc na szczyt jakiejkolwiek góry, ponieważ byłby to pierwszy zjazd w historii klubu, na którym nie zdobylibyśmy żadnego szczytu. Po długotrwającym śniadaniu wyszliśmy na zewnątrz. Pożegnaliśmy się ze wszystkimi i wyruszyliśmy czarnym szlakiem do góry. Deszcz padał bardzo drobnymi kroplami. Początkowo przechodziliśmy lasem, który zakończony był zwalonymi drzewami przez, które musieliśmy przejść. Szlak, ponad lasem przecinała droga transportowa drwali. Szlak prowadził nadal na wprost - do lasu. Po prawej stronie widzieliśmy wycięty las. Dawał nam wspaniałe widoki na Beskidy. Podchodząc coraz wyżej, rzadkim lasem doszliśmy do szerokiej drogi, która zaprowadziła nas do słynnego płotka, o którym mówiłem już przed zjazdem. Sam byłem zdziwiony tym, co zobaczyłem, bo szlak, który skręcał za płotkiem w prawo w gęsty las, teraz prowadził wyciętym lasem. Wtedy była to bardzo wąska ścieżka, gdzie trzeba było przeciskać się pomiędzy drzewami, a teraz była to szeroka droga transportowa. Wyżej doszliśmy do skrzyżowania dróg leśnych. Wąska ścieżka, którą teraz szliśmy wśród traw przecinała drogę transportową i wiodła dalej, gdzieś pomiędzy trawami i świerkami. Niestety my musieliśmy iść w lewo, drogą leśną, którą płynął szeroki potok. Pierwsze kilkadziesiąt metrów można było dosyć łatwo przejść po kamieniach, ale dalej, aż do skrzyżowania czerwonego szlaku i naszego - czarnego, szliśmy w bardzo gęstym błocie, ponieważ wszystkie lasy zostały tu doszczętnie wycięte, a drogi, które utworzyli tu drwale były rozjeżdżone tak, że było tu wiele dziur wypełnionych błotem. Dopiero od skrzyżowania tych szlaków weszliśmy w gęsty świerkowy las. Było tu tak pięknie...

Mgła lekko spowiła okolice, czyniąc ten las tajemniczym. Krzaki jagodowe były bardzo zielone. Wyróżniały się w tym terenie. Ciągnęły się aż do końca naszego pola widzenia, dlatego w tych mgłach każdy z nas robił im zdjęcia. Idąc w stronę szczytu Baraniej Góry zatrzymaliśmy się na "przystanku PKS-u", bo tak nazwaliśmy tutejszą wiatę ze względu na niezwykłe podobieństwo. Chwilę odpoczęliśmy i zjedliśmy coś słodkiego. W tym czasie mijało nas dwóch starszych panów mających ten sam cel wycieczki. Na szczyt dotarliśmy w 10min. Nie ujrzeliśmy żadnego widoku. Wyraźnie było czuć spadek temperatury, bo ręce marzły tak, że trzeba było je rozgrzewać. Po chwili zawróciliśmy i udaliśmy się w drogę powrotną tym samym szlakiem. Szybkim krokiem dotarliśmy do Fajkówki, gdzie jeszcze podziwialiśmy równo posadzone jabłonie w rzędach pomiędzy, którymi trawa była pięknie wykoszona i zadbana. Pomiędzy jabłoniami, przez teren trawiasty płynął bardzo wąski potok, którego wody brały początek od źródła przy Fajkówce. Do domów powróciliśmy samochodem Ninika, widząc jak w miarę opuszczania gór pogoda się stabilizowała.